Z głębin pamięci wychynęło wspomnienie wykładu profesora Saganowa. Podczas dyskusji ktoś użył sformułowania „śmierć pełna tajemnic”. Oczyszczenie duszy poprzez przejście na tamtą stronę. Powracanie ze świata zmarłych. Bzdury? Kto wie... Jeśli kraj oszalał do tego stopnia, że na przemysłową skalę robi się tu czapki z bezdomnych kotów...
- Teraz zwołują się po całej Rusi - mówił dalej staruszek. - Trwa to od tygodni. Ciągną do Orła jak muchy do miodu - powtórzył słowa gepeisty, jakby fraza ta bardzo mu się spodobała. -
Nikt nie wie po co, ani nawet oni chyba tego nie wiedzą. Myślałem: Może ktoś puścił między sekciarzy plotkę, żeby ułatwić czerwonym katom robotę, wszak łatwiej wyłapać wszystkich, gdy zbiorą się w jednym miejscu. Słyszeliście o ukraińskich bandurzystach?
- Nie.
- Władze zwołały ich na wielki kongres koło Kijowa. Jak kto nie miał na bilet, to mu zafundowano. Na miejscu chutor, stoły rozstawione, wspaniała wyżerka, wino z krymskich piwnic, siadajcie, towarzysze pieśniarze, jedzcie i pijcie. Rząd bolszewicki szanuje waszą pracę, bierze was w opiekę. Władza ludowa was gości. A po dwóch dniach przyszli czekiści i wystrzelali ich do nogi. Żeby nie śpiewali o dawnych bohaterach. To samo na Ałtaju. Zjazd szamanów urządzono. Przybyła starszyzna kilku plemion, czerwoni obiecali im papiery felczerskie, że niby będzie wolno legalnie ludzi leczyć. Zebrali się i wtedy trach, czterystu ponoć w jedną noc do dołów poszło. Myślałem, że może i chłystom taką niespodziankę uszykowano.
Ale widać nie, bo czerwoni dostają kota i wyłapują wszystkich, których zdołają jeszcze po drodze... I zabijają. Leżą potem trupy na poboczach, aż wiosną wilki im zaśpiewają ostatnią już kołysankę na rozwleczenie kości po stepie. A łapią ich łatwo, bo sekciarze i raskolnicy odmawiają przyjmowania sowieckich dokumentów. Czerwona gwiazda jest jak pentagram, symbol szatana. Uważają, że nosić przy sobie coś takiego to jak przyjąć zapowiedziane w Apokalipsie znamię bestii.
- A paszporty zagraniczne?
- Bez zezwolenia na opuszczenie dużych miast są nieważne. Więcej, znamionują kłopoty.
A wy do tego pchacie się w sam wir. Wciągnie was i przepadniecie jak kamień w wodzie.
*
Poranek był mroźny. Doktor zeskoczył ciężko na oblodzony peron. Dobre skórzane buty ukrył w schodzonych walonkach staruszka. Pozamieniali nocą ubiór. Złacha-na kapota okrywała ramiona, grzejąc na szczęście dość przyzwoicie, a przy tym nie zwracała uwagi. Zniszczona tekturowa walizka, wzmocniona na rogach parcianymi wstawkami, też nie powinna przyciągnąć niczyjego wzroku. Tylko laska, choć odrapał ją z lakieru, była nadal ciut zbyt elegancka. Ale jej nie mógł się pozbyć. Po przygodach w Moskwie nie wyobrażał sobie, że mógłby chodzić bez broni.
Kamuflaż okazał się skuteczny. Dobrze odżywiony byczek z OGPU pilnujący peronu
leniwie przesunął po Polaku spojrzeniem, ale na szczęście go zignorował.
- Dobra nasza - mruknął lekarz, wychodząc z hali dworca.
Nie poznawał miasta, tak jak wcześniej nie mógł odnaleźć się w Moskwie. Szedł
wąskimi, zaśmieconymi uliczkami, których trotuary pokrywał na przemian lód i zdeptany śnieg.
Doktor co chwila ślizgał się lub potykał o zamarznięte grudy. Tu i ówdzie sypnięto symboliczną garść piasku lub popiołu. W Orle nie widać było żebraków, za to wszędzie snuli się wcale liczni starcy wyglądający wypisz, wymaluj jak dwaj chłyści aresztowani w pociągu. Postukiwali o chodniki sękatymi kijami, na plecach mieli parciane worki i stare wojskowe tornistry z jakimś dobytkiem. Długie, skołtunione brody dodawały im tajemniczości. Skórzewskiemu przypominali starowierców, których spotykał przed laty na Syberii.
Kierował się w stronę apteki, jedynego punktu zaczepienia, jaki posiadał w tym mieście.
Miał nadzieję, że prowizor Stawicz żyje i uda się go odnaleźć. Nie wiadomo, czy nadal jest farmaceutą. Jeśli nie... Trzeba będzie iść na pocztę i zapytać o chłopaka. Jeśli to się nie uda, musi wracać do Moskwy. A pociąg dopiero jutro rano.
I do tego trzeba znowu podjąć ryzyko zakupu biletu.
Dotarł na północne przedmieścia. Dobrze zapamiętał. Na niewielkim drewnianym domku wyraźnie widać było stary szyld. Tylko płaskorzeźbę dwugłowego orła, umieszczoną dawniej pośrodku tablicy, potraktowano ciesielską siekierką, a ślad godła niestarannie wyheblowano.
Polak stanął pod płotem po drugiej stronie ulicy. Nie widział stąd sprzedawcy. Jakaś staruszka o lasce wyszła, ściskając w ręce słoiczek tabletek. Doktor wszedł do środka. Nie było innych klientów, prowizor, słysząc, że ktoś wchodzi, oderwał wzrok od receptariusza. Rozpoznał gościa natychmiast i na ten widok zasłonił usta dłonią.
- To ty?! - wykrztusił.
- Ja - potwierdził Skórzewski.
Milczeli chwilę, mierząc się niepewnymi spojrzeniami. Widać było, że farmaceuta kompletnie nie wie, co myśleć o tym spotkaniu. Wreszcie zdobył się na odrobinę zaufania.
Uśmiechnął się. I nagle tama milczenia pękła.
- Wszelki duch! Myślałem, że uciekłeś z białymi, wróciłeś do Polski... - Zachmurzył się. -
Ja nie zdążyłem. Po prostu... A może nie chciałem porzucać dorobku całego życia. Bo ucieczka wymaga odwagi. Dom, sprzęty, rzeczy, księgozbiór, sąsiedzi, przyjaciele, ulubiona kawiarnia, to wszystko wiąże człowieka z miejscem, w którym żyje.
- Rozumiem - powiedział cicho doktor.
On przecież też miał okazję uciekać z białymi, ale wrócił prosto w objęcia śmierci do czerwonego Piotrogrodu, bo żal mu było porzucić wygodne i ładnie urządzone mieszkanko. Bo głupio liczył, że krwawe szaleństwo doprowadzi do rychłej zagłady Sowdepii. Wywinął się cudem. A teraz wrócił prosto w paszczę lwa. Ale przynajmniej gra tym razem warta była świeczki.
- Głupi byłem - słowa prowizora płynęły jak rzeka. - Dom zabrali, sprzęty za bezcen wyprzedałem, żeby mieć pieniądze na chleb dla żony i dzieci. Gdy zbrakło węgla i stołków, ulubionymi książkami w piecu paliliśmy. Sąsiadów wysiedlono, przyjaciół zastrzelono, ulubiona kawiarnia to teraz szynk z najpodlejszą wódą. Tylko ja zostałem, niczym pomnik tego, co było, bez prawa do paszportu, jak uwiązany. Przez swoją głupotę jeszcze córce życie zmarnowałem.
- Rozumiem - powtórzył Skórzewski.
- Ale opowiadaj, gdzie się podziewałeś przez te lata?
- Naprawdę uciekłem. - Doktor wzruszył ramionami. - Byłem w Polsce, potem w Syrii, teraz wróciłem tutaj. Nie. Nie wróciłem, tylko, powiedzmy, wybrałem się na wycieczkę.
- Gospody pomiłuj! Nie stójmy tak na widoku! - zreflektował się gospodarz.
Podskoczył do drzwi, umieścił na nich wywieszkę „zamknięte” i przekręcił klucz w zamku. Potem wskazał przybyszowi przejście na zaplecze. W pomieszczeniu było chłodno, szyby niewielkiego okienka zarosły lodem, ale po wejściu z zewnątrz klitka wydawała się ciepła i przytulna.
- Po co przyjechałeś? - zapytał farmaceuta, ale chyba nie oczekiwał odpowiedzi. - Tu przecież jest piekło, prawdziwe piekło. Żyję... Żyję, bo nie mieli fachowców. Większość właścicieli aptek rozstrzelali jeszcze w dwudziestym pierwszym roku. Mnie oszczędzili, bo opatrywałem rannych, nie patrząc, kto biały, kto czerwony. Tylko dlatego mi się upiekło. Choć jakbym wiedział, tobym ich tępym nożem na pobojowisku dorzynał. Stary człowiek, a głupi.
Skórzewski milczał wstrząśnięty Jego przyjaciel najwyraźniej przeżył za dużo. Z
wesołego, skłonnego do żartów prowincjonalnego intelektualisty zmienił się w kłębek nerwów.
Читать дальше