- Potrzebuję waszej podróżnej...
- To jest moja przepustka. - Skórzewski położył na blacie złotą carską pięciorublówkę.
Moneta cicho brzęknęła. Kasjer przełknął nerwowo ślinę, strzelił przestraszonym spojrzeniem na boki, a potem wgapił się w krążek jak sroka w gnat. Skórzewski wiedział, że przy obecnych czarnorynkowych cenach złota za jeden taki pieniążek można przeżyć spokojnie półtora do dwu miesięcy.
- Ja... nie mogę... - wykrztusił wreszcie kasjer.
- Towarzyszu, wiecie, jak to w życiu bywa. Czasem człowiek ma papier, a czasem urząd nie chce mu go wydać. Czasem trzeba na to i owo przymknąć jedno oko. Ale człowiek ma wszak dwoje oczu. - Lekarz niby to obojętnie położył jeszcze jedną „świnkę”.
Młodzieniec zbladł. Odruchowo wyciągnął rękę, ale zaraz ją cofnął. Widać było, że walczy ze sobą. Dziesięć rubli dawało możliwość zrobienia dużych zakupów w sklepach komercyjnych oferujących towary za złoto i obce waluty.
- Nie mogę! - kłócił się szeptem. - Jakby się wydało, to tiurma. Albo jeszcze gorzej. Ja muszę wpisać numer każdej przepustki do księgi wydanych biletów. Kierownik lubi co jakiś czas sprawdzać, czy się wszystko zgadza. I wtedy...
- Przepiszesz numer cudzej podorożnej sprzed tygodnia albo dwóch. Nikt się nie połapie.
A jeśli nawet, powiesz, że pomyliłeś się, notując. To w carskim banku kasjer nie mylił się nigdy.
A przecież czasy dawnego reżimu już się skończyły - perswadował doktor.
Czuł, że musi się pospieszyć. Monety leżały doskonale widoczne na marmurowym blacie.
Same w sobie stanowiłyby dowód dla oskarżenia. W każdej chwili ktoś mógł nadejść. Chłopak już pękał. Trzeba było tylko umiejętnie docisnąć.
- Jestem lekarzem. Możesz mi zaufać, jak się kierownik przyczepi, to ta tabletka wywoła u niego mocne i długotrwałe zaćmienie umysłu. - Skórzewski dorzucił trzecią monetę. -
Oczywiście lepiej, żeby się nie przyczepił, wtedy wszystkie trzy dla ciebie.
- Spasiba, wasze błagarodie! - Kasjer ukłonił się zgoła przedrewolucyjnie. - Już wypisuję bilet!
- W sumie cały ten system wydaje się dość łatwy do oszukania - mruknął do siebie doktor, stojąc już na peronie. - Problem w tym, że to może być tylko pozór. Będę wiedział, jak mnie złapią. - Przypomniał sobie twarz kasjera. - Może nie sypnie... Kolejny krok za mną. Żeby tylko nie popełnić żadnego błędu. Rano będę na miejscu.
*
Koła pociągu ciężko łomotały na zbitych, zniszczonych szynach. Harmonijka kaloryfera pod oknem dyszała ledwo wyczuwalnym ciepłem.
Skórzewski patrzył w ciemność przez niewielki otwór w szronie.
Znowu tu jestem, myślał. Nie sądziłem, że kiedykolwiek wrócę, ale przy pierwszej okazji, pod byle jakim pretekstem, poleciałem jak ćma w ogień, tak jak przywykłem przez całe życie pchać się gdzie nie trzeba. A przecież dobrze mi radzono, trzeba było zacząć od napisania kartki, od próby sprawdzenia informacji. Zachciało mi się na stare lata bawić w szpiega... Oddalam się od Moskwy, od kongresu, od ambasady, od wszystkich ludzi, którzy mogliby mi pomóc.
Podążam w głąb kraju toczącego permanentną wojnę ze swoimi mieszkańcami. Do miejsc, gdzie nie wolno mi być. Gdzie w razie najdrobniejszego błędu przepadnę jak kamień w wodę.
Samotna żarówka pięciowatowa migotała anemicz- 5nie. Wewnątrz przedziału było ciemno, wilgotno i zimno. Nieliczne wszy otępiały od chłodu, nie miały nawet ochoty żreć...
Przed rewolucją musiał to być wagon drugiej klasy. Obecnie zielony niegdyś aksamit siedzeń był
jednolicie bury. Drewniane framugi okien zabito gwoździami na amen. Zardzewiałe łebki sterczały pod różnymi kątami. Współtowarzysze podróży drzemali zakutani w jesionki oraz sfilcowane koce. Woń pluskiew, brudu, przepoconych onuc, dziegciu, najtańszego tytoniu i stęchlizny kręciła w nosie. Półka uginała się pod ciężarem worków, zniszczonych tekturowych walizek, tobołków, nieforemnych paczek zawiniętych w rogożę i oplątanych konopnym sznurkiem.
Ci ludzie wiedzą, że tam, dokąd jadą, nie będzie możliwości zakupu podstawowych towarów, domyślał się. Zabierają ubrania na zmianę, koce, żywność na cały pobyt... Co się z tym krajem porobiło!? Tak źle nie było nawet w czasie wojny. A przecież minęło tylko kilka lat.
Doktor Skórzewski skropił wąsy nową porcją olejku goździkowego, by choć trochę zagłuszyć woń kładącą się ciężkim woalem na wnętrzu przedziału. Po raz setny przeklął swoją głupotę, która kilkanaście godzin wcześniej kazała mu zająć miejsce przy oknie.
Przetoczył wzrokiem po drzemiących współpasażerach. Kiedyś lubił odgadywać zawody towarzyszy podróży. To było niezłe ćwiczenie umysłu, przydające się również w pracy. Swoich pacjentów miał zwyczaj taksować wzrokiem, jeszcze zanim zajrzał do kart, a później sprawdzać, czy prawidłowo odgadł wiek i profesję. Teraz nie był w stanie wyczytać nic. Kobieta w cerowanej wełnianej chuście i jesionce uszytej całkiem elegancko, ale ze starego wełnianego koca, mogła liczyć równie dobrze dwadzieścia lat, jak i sześćdziesiąt. Towarzyszący jej zarośnięty mężczyzna mógł być chłopem, cieślą, byłym katorżnikiem lub robotnikiem.
Straszliwie zniszczone dłonie, pokryte gruzłami opuchniętych stawów, wskazywały, że część życia spędził na wyniszczającej pracy ponad siły. Staruszek ściskający w objęciach tekturową walizeczkę mógł być kiedyś nauczycielem lub drobnym urzędnikiem, teraz napuchłe rysy twarzy, plamy wątrobowe na dłoniach i siateczka naczynek na policzkach wskazywały, że od dawna pije o wiele za dużo. Pozostali dwaj, zarośnięci, o twarzach spierzchniętych od mrozu, zakutani w brudne kożuchy, przypominali bardziej niedźwiedzie niż ludzi. Skórzewski pociągnął z piersiówki maleńki łyczek dobrej krakowskiej palonki. Przyjemne ciepło rozeszło się z żołądka, docierając powoli do czubków palców.
Jadę. Cienka szyba oddziela mnie od piekła czterdziestostopniowego mrozu. Technika umożliwia ludziom przetrwanie. Tak jak wtedy, przed laty, gdy płynąłem „Andromedą” na Ziemię Franciszka Józefa. Wtedy cienka, przerdzewiała blacha dna chroniła nas przed upadkiem w otchłanie oceanu. Przeżyłem. Tyle razy wywinąłem się śmierci. Może to oznacza, że mam tu, na ziemi, jeszcze jakieś zadanie do wykonania? A może swoje już zrobiłem i to będzie zadanie ostatnie, któremu nie podołam?
Pociąg przemknął koło zrujnowanego chutoru. W świetle księżyca zalśniły czarne belki spalonej kozackiej stanicy i białe mury zniszczonej cerkwi.
Stokroć wolę zmagać się z dziką przyrodą, żywiołem, zarazą, nawet z nienazwanym, z tym, co kryje się w cieniu. Ale ludzie... Jestem lekarzem, uczyłem się pomagać ludziom, a nie walczyć z nimi. Pomagać... Penicillium notatum czy Penicillium glaucum ? - zadumał się Skórzewski. Joseph Lister zaobserwował niszczenie bakterii przez pleśnie już w tysiąc osiemset siedemdziesiątym pierwszym. William Roberts w siedemdziesiątym czwartym. John Tyndall rok później. Louis Pasteur i Jules Franęois Joubert w siedemdziesiątym siódmym. Ernest Duchesne, niech mu ziemia lekką będzie, ratował celowo zarażone zwierzęta i opisał swoje obserwacje w dziewięćdziesiątym siódmym. On zaszedł najdalej. I wreszcie ta sympatyczna parka, smarkacze z Belgii, Andre Gratia i Sara Dath, niecałe cztery lata temu. Od pół wieku drepczemy w kółko, ale po całkiem wyraźnym, gorącym tropie. W tych cholernych grzybach coś siedzi. Jakiś czynnik niszczący, a może tylko poważnie osłabiający bakcyle. Trzeba go wyizolować. Oddzielić od
Читать дальше