*
Spotkali się w niewielkim pokoju, którego okno wychodziło na zewnętrzny mur cytadeli.
Na całe umeblowanie składało się biurko i dwa krzesła. Ktoś zadbał o herbatę, cukier i twarde jak kamień pierniczki.
- Więc chce pan jechać do sowietów? - Oficer „dwójki” obrzucił lekarza nieco zaskoczonym spojrzeniem.
-Tak.
- Jeśli liczy pan na odszukanie i wywiezienie klejnotów zamurowanych przed rewolucją w jakiejś skrytce, to muszę pana ostrzec, że wyprawa taka jest śmiertelnie ryzykowna i mało kto zdołał dopiąć swego.
- Chcę odnaleźć krewniaka.
- Rozumiem pańskie szlachetne intencje, ale to także śmiertelnie niebezpieczne. Tak dla pana, jak i dla innych. Bolszewicy odbudowali tam imperium w kształcie z czasów Iwana Groźnego. Poruszanie się po terenie kraju wymaga posiadania zezwoleń i przepustek. Niektóre regiony to strefy dla cudzoziemców zakazane. W dodatku na znacznym obszarze niezbędne są kartki na żywność. Wyprawa tam to samobójstwo.
- Zdaję sobie z tego sprawę.
- A czy nie próbował pan do niego napisać?
- Obawiałem się dekonspiracji.
- Chwała Bogu. - Oficer popatrzył na lekarza jakby przychylniej. - Bo napytałby pan biedy i sobie, i jemu. Cała korespondencja wewnątrzkrajowa jest u nich kontrolowana. O
zagranicznej nawet nie wspominając! W dodatku posiadanie krewnych za granicą jest bardzo źle widziane. Jeśli ktoś, podejmując pracę, zataił fakt posiadania rodziny poza terytorium Sowdepii, to najłagodniejszą karą jest natychmiastowa utrata posady. Przeważnie jest znacznie gorzej.
- Normalnego listu nie ma sensu pisać. Wywiad zapewne nie udostępni mi swoich kanałów dla przekazania wiadomości. Nie znalazłem innego sposobu niż podróż. W jaki sposób mógłbym tego dokonać?
Oficer milczał dłuższą chwilę.
- Jest możliwość, żeby tam w miarę legalnie przeniknąć - powiedział wreszcie. - Ale dopiero w połowie stycznia. I tylko do Moskwy. Gdzie mieszka ten pana krewny?
- W Orle.
- To jeszcze z osiemnaście, może dwadzieścia godzin drogi pociągiem. Przy czym najpierw trzeba kupić bilet. Mało realne.
- Moskwa mi odpowiada. Znam Rosję jak własną kieszeń, poradzę sobie.
- Znał pan Rosję. Przez ostatnie kilka lat zmieniło się tam wszystko i nadal się zmienia, bo ten kraj jest jak wielki wir. Co rusz są inne przepisy prawne. Raz za handel plackami rozstrzeliwują, miesiąc później zachęcają ludzi, żeby podejmowali taką działalność.
- Poradzę sobie - powtórzył Skórzewski. - Proszę tylko powiedzieć, jak się tam dostać.
- W Moskwie odbywać się będzie międzynarodowy kongres lekarzy chorób płucnych.
Nasze ministerstwo zdrowia wysyła oficjalną delegację, składającą się z kilkunastu osób.
Dopiszemy pana do listy.
- W ministerstwie nie bardzo mnie kochają...
- No to pokochają - głos oficera stwardniał. - Problem w tym, że to może być bilet w jedną stronę. I, co najważniejsze, musi pan urwać się natychmiast, jeszcze w Moskwie.
- Czyli chcemy, żeby myśleli, iż miałem być na kongresie, ale na niego nie dotarłem? Na przykład z powodu choroby?
- Owszem. Gdyby się pan zameldował w hotelu, pojawił wśród delegatów i tak dalej, mogliby pana szukać. A tak jest szansa, że przegapią. Zanim sprawdzą, że jednak przekroczył
pan granicę, minie kilka dni. Przy odrobinie szczęścia będzie pan już wtedy siedział w pociągu powrotnym.
- Znakomicie! Czyli do kraju mogę jechać natychmiast po wykonaniu misji?
- Niezupełnie. Kongres potrwa siedem dni. Najlepiej by było, gdyby załatwił pan swoje sprawy i przyłączył się do delegacji, gdy ta będzie wracać. Boję się jednak, że to nie będzie możliwe. Mogę panu podać dwa kontakty do przemytników, którzy przeprowadzają czasem ludzi z sowieckiej Białorusi na naszą stronę. Ale samo dotarcie do strefy nadgranicznej może być bardzo trudne.
- Kto by pomyślał, że będziemy wspominali czasy carskie jako wiek wolności i swobody
podróżowania -westchnął Skórzewski.
- Kto by pomyślał, że i oni będą wzdychać do carskiego zamordyzmu.
- Jak mam się przygotować do tej wyprawy? Bo nie powiem, zależy mi, żeby dotrzeć do krewnego i w miarę możliwości wrócić w jednym kawałku do Polski.
- A zatem po kolei. Po pierwsze musi pan...
*
Sowdepia, luty 1924
Doktor ochlapał twarz zimną wodą i przetarł grubym, kosmatym ręcznikiem. Tkaninę czuć było trochę ługiem, trochę stęchlizną.
Czternasta. Za godzinę będę w Moskwie, pomyślał, patrząc na zegarek. Co mnie tam czeka? W co ja się pakuję? A przecież Moskwa to dopiero pierwszy etap podróży. Jak nomen omen postawienie stopy na schodku pociągu, który właśnie rusza. Pierwszy krok na trzęsawisku, gleba faluje pod nogą, ale jeszcze można się łudzić, że nic nam nie grozi. A już kolejny krok może być ostatnim...
Nagle poczuł lęk. Przecież nie musi nic robić. Może iść na kongres. Posłuchać referatów, podyskutować z kolegami, dowiedzieć się, jakimi metodami leczy się gruźlicę w ZSRR. Pośmiać się z lipnych statystyk. A potem wsiąść w pociąg i wrócić bezpiecznie do domu. Zaraz jednak odrzucił ten pomysł.
Dotarłem do Moskwy, więc dotrę i do Orła! - postanowił twardo. A przynajmniej spróbuję. Raz już stchórzyłem, poddałem się, uciekłem...
Zabrał się do pakowania walizki. Wnętrze przedziału sypialnego nie różniło się szczególnie od tego, co zapamiętał sprzed rewolucji. Na wyposażeniu, jak dawniej, były poduszka, koc, prześcieradło i mały grzejnik. Tylko że pościel była mocno już sprana, grzejnik, źle oczyszczony, pokryty grynszpanem, dyszał może połową mocy, a w powietrzu unosił się lekki, ale wyraźny zapach prósz-ku na wszy. Pluszowe obicia siedzeń były wytarte, a lustro powyżej nadpęknięte. Ogrzewanie nie wyrabiało, szybę pokrywały kwiaty mrozu. W dodatku konduktor siedzący w służbowej kanciapie na końcu wagonu miał mordę zupełnie nie do przyjęcia.
W przedziale Skórzewskiemu towarzyszył młody francuski dziennikarz, dwudziestoparoletni szczawik, świeżo po debiucie w lewicujących periodykach, zachłyśnięty rzekomą intelektualną głębią marksizmu, pełen entuzjazmu, jaki zrodzić może tylko młody wiek i głupota. Lekarz na początku podróży zamienił z nim zaledwie kilka zdań i stracił ochotę na dalsze pogawędki. Dzieciak nigdy wcześniej nie odwiedzał Sowdepii i nie rozmawiał z białymi emigrantami. Mimo to już piał z zachwytu nad krajem, w którym wciela się w życie myśli klasyków komunizmu. Od kiedy opuścili Warszawę, z zapałem zaczerniał atramentem kolejne strony opasłego kajetu. Na pytanie doktora wyjaśnił uprzejmie, że aby nie tracić czasu, pisze na zapas reportaże z kraju, którego jeszcze nie zobaczył na oczy. Niewyrobionym, na poły dziecinnym jeszcze pismem wypełniał co drugą linijkę brulionu, zostawiając miejsce na dopisanie szczegółów. Czasem półgłosem odczytywał całe ustępy swoich pseudoreportaży i w takich chwilach doktor nie wiedział, czy śmiać się, czy płakać.
Ciekawe, czy zderzenie z rzeczywistością go obudzi, czy też cały pobyt minie mu jak w rozkosznej malignie sennej? - zastanawiał się lekarz.
Za oknami pojawiły się przedmieścia stolicy. Skórzewski wychuchał sobie dziurkę w szronie pokrywającym szybę i wyjrzał. Pociąg mijał szare, pochylone domki i jakieś szopy. Z
krzywych blaszanych kominów unosił się dym, więc były zamieszkane. Śnieg przykrywał
wszystko grubą pierzyną, ale mimo to krajobraz sprawiał smutne wrażenie. Przez ostatnie osiem
lat wiele się zmieniło.
Zgrzytnęły hamulce. Byli u kresu podróży. Lekarz zdawkowo pożegnał współtowarzysza i wyskoczył z pociągu na peron moskiewskiego dworca. Dębową kostkę zastąpił nierówno wylany beton, teraz pokryty warstwą lodu, ale wiata wyglądała niemal identycznie.
Читать дальше