toksyn zawartych w metabolitach pleśni. Zbadać, czy nie jest toksyczny także dla ludzi. A jeśli jest toksyczny, to czy da się wyliczyć dawki dające szansę na przeżycie. Ktoś to kiedyś ugryzie, stanie się sławny, zostanie okrzyknięty dobroczyńcą ludzkości. Ale pora pogodzić się z myślą, że to nie będę ja. Nikt z mojej rodziny nie poszedł na medycynę. Nie będę miał następców. Może zatem pora odpuścić?
Zmęczenie wzięło górę. Powoli opadły mu powieki. Chwilę potem spał ukołysany jazdą, alkoholem, ponurymi myślami i nieludzkim zmęczeniem.
*
Zapiszczały hamulce. Pociąg zatrzymał się. Z dala dobiegł huk zderzających się wagonów. Znienacka nastąpiło jeszcze jedno ostre szarpnięcie, a potem skład znieruchomiał. Za oknem widać było jedynie ciemność. Żadnych świateł stacji, nawet symbolicznej lampy przy budce dróżnika. Nic. Gdzieś daleko rozszczekał się pies. Skórzewski poczuł krople zimnego potu na karku. Instynkt podpowiadał mu, że ten nieoczekiwany postój nie wróży nic dobrego.
Towarzysze podróży najwyraźniej myśleli podobnie, bo w mdłym blasku żarówki widział w ich oczach lęk. Szczęknęły drzwi wagonu. Zatupotały na korytarzu podkute buciory. Lekarz poczuł, jak narasta w nim niepohamowany dygot.
Ktoś szarpnięciem otworzył drzwi przedziału. Kilka zaciętych, nalanych pysków. W dwu łapach mocne karbidowe lampy, w trzech rewolwery. Gepeiści przyprószeni byli jeszcze świeżym, wolno tającym śniegiem. W wymiętych drelichowych mundurach i znoszonych kierzowych butach sprawiali wrażenie zarazem niechlujne i groźne. Powiedli wzrokiem po podróżnych.
- Wy dwaj - warknął najbardziej barczysty, zapewne dowódca, wskazując na mężczyzn siedzących przy drzwiach.
- O co chodzi, panie naczelniku? - bąknął jeden z nich.
- Paszporty!
- Ale my pogubiliśmy - powiedział drugi uniżonym, przepraszającym tonem.
- Raczej spaliliście. Idziemy. Iwanow, kajdanki.
Obaj brodacze bez protestów pozwolili się skuć i posłusznie wyszli na korytarz. Zaraz też ktoś zaczął ich rewidować. Zabrano również ich worki, więc było jasne, że do przedziału już nie wrócą. Tymczasem kontrola trwała.
- Ty kto? - warknął gepeista Iwanow, przenosząc wzrok na Polaka.
- Lekarz - bąknął Skórzewski.
Umiał naśladować akcent różnych obszarów Rosji. Moskiewski był w tej sytuacji chyba najlepszy. Iwanow stracił zainteresowanie i zaczął wypytywać czerwononosego staruszka.
- Zostaw! - polecił oficer, zaglądając mu przez ramię. - Bierz następny przedział.
Nieznośny blask latarni przesunął się dalej. Do aresztantów stojących pod strażą na korytarzu dołączył kolejny brodaty dziadyga. Po chwili przyprowadzono jeszcze jednego. Patrol zawracał. Skórzewski nerwowo przełknął ślinę, ale siepacze minęli przedział, nie zwalniając nawet kroku.
- Ciągną bradiagi chłysty do Orła jak muchy do miodu - usłyszał jeszcze, nim zatrzasnęły się drzwi wagonu.
Zdumiała go nienawiść i pogarda, jakie pobrzmiewały w tym jednym prostym zdaniu.
Pociąg stał, smagany zawodzącym wiatrem. Lodowate podmuchy przedostawały się przez nieszczelne okno i ziębiły cały przedział. Na zewnątrz widać było tylko tumany śniegu. Nic się nie działo, ale gdy minął może kwadrans, gdzieś w ciemnościach huknęło nagle kilka strzałów karabinowych. Po chwili dwukrotnie szczeknął nagan. Czyżby oficer dobijał dających jeszcze
oznaki życia? Doktor był wstrząśnięty. Śmierć przeszła tak blisko, że czuł jeszcze jej lodowaty oddech na karku. Egzekucja? Tak bez sądu? Aresztować w wagonie, wyprowadzić i trach?!
Wreszcie pociąg ruszył i powoli nabrał szybkości. Współtowarzysze podróży spali już zakutani w swoje łachmany.
- Nic nie rozumiem - bąknął do siebie doktor.
- A co tu rozumieć - odezwał się nieoczekiwanie czerwononosy staruszek. - Chłysty ciągną do Orła z całej Rosji. Ich nowy mesjasz Wasilij wyznaczył im tam spotkanie. OGPU tropi ich i likwiduje jak dzikie zwierzęta -szeptał cicho, oglądając się niespokojnie na pozostałych.
- Chłyści? To ta sekta, do której należał Rasputin?
- Polejcie mi, przyjacielu, tej ziołowej wódeczki, którą odganiacie chłód, a wszystko wam opowiem. - W dłoni dziadygi błysnął powgniatany aluminiowy kubek.
Skórzewski nalał hojnie. Dziadek pociągnął łyk. Uszy i nos z miejsca jeszcze bardziej poczerwieniały, oczy zalśniły, jakby odzyskały na chwilę dawny blask.
- Przede wszystkim po cholerę tu wracałeś, człowieku? - zapytał, oblizując wąskie wargi.
- Wracałem gdzie?
- Do Rosji. Uciekliście za granicę, wasze szczęście. A tu... Sami widzicie, jak tu jest. Ale nie bójcie się, nie wydam was.
Doktor zagryzł wargi. Był przekonany, że wtopił się idealnie, a tu proszę. Policji wydał
się podejrzany, przypadkowy człowiek w pociągu też z miejsca go rozszyfrował.
- Czym się zdradziłem?
- Od razu wiedziałem, żeście tu obcy. Stary jestem, ale węch mam dobry. Olejek goździkowy znikł z aptek jak sen złoty przed laty. A takiej wódeczki nie ma w sklepach od czasów przewrotu bolszewickiego. - Pociągnął kolejny łyk. - Wasze szczęście, że się spieszyli.
Ale nie liczcie, że się następnym razem upiecze. To nie są takie ćwoki jak carscy stójkowi. A wy nie wyglądacie dobrze. Oj nie. Od razu spostrzegli, że coś z wami nie tak, ale szczęście mieliście, spieszyli się, i to bardzo. Siedzicie za sztywno, z uniesioną głową. Gdy weszli, wszyscy się skulili, wy nie. To jak otwarta deklaracja: jestem Polakiem. Powiedzieliście: lekarz, akcent z Moskwy, przestraszyli się, że ktoś ważny. Ale jakby zażądali dokumentów, to i wasz trup leżałby teraz tam w zamieci albo wracalibyście do Moskwy czarnym woronem na dalsze dochodzenie...
Głowę w ramiona, człowieku, i wzrok spuść pod nogi.
- Co jeszcze jest nie tak?
- Walonki nowiutkie, czyściutkie, widać, że niedawno kupione. Utytłajcie je brudem jak najszybciej. Płaszcz ujdzie, choć mało znoszony, ale czapa... Od razu widać, że to nie jest rosyjski krój. Mało kto dziś w takich chodzi. Jak wam nie żal, zamienimy się. Mnie wszystko jedno. Chyba że się brzydzicie.
- Czego? Wszy?
- Nie mam wszy - obraził się staruszek. - O to idzie, że z kotów szyta. Jak kto do myśli takiej nienawykły, to go odrzuca.
- Z czego?!
- Z kotów. W dużych miastach rakarze wyłapują bezdomne zwierzęta. Psy idą na skórzane kurtki dla gepeistów, koty na czapki, mufki i etole. Nawet i po kilkadziesiąt dziennie.
Latem prawie ich nie łapią, niczym troskliwi leśnicy pozwalają się mnożyć, czekają do późnej jesieni, aż zwierzaki futro zmienią na zimowe, a wtedy... wtedy wielkie polowanie po strychach i piwnicach. Spółdzielnie kuśnierzy tak bywają potem zawalone surowcem, że do Nowego Roku zapasu nie przerobią.
- Niebywałe!
- Tu naprawdę wiele się zmieniło - westchnął ciężko dziadyga. - Bardzo, bardzo wiele...
Doktor dolał mu gorzałki.
- Chłyści... wiem tylko, że nazwa pochodzi od słowa „rózga”. Że biczują się w czasie swoich nabożeństw -zmienił temat Skórzewski.
- Wierzą, że myślenie o grzechu niszczy duszę. Że lepiej sobie pofolgować. Zgrzeszyć, zaszaleć, chlać na umór, spółkować, byle już o tym nie marzyć. Można zaspokoić popędy, nasycić i uśpić złe pragnienia, ale potem oczywiście należy odpokutować. Podobno istnieją ludzie, nieliczni, którzy doznają oczyszczenia z wszelkich żądz, przechodząc rytuał śmierci pełnej tajemnic. Tacy wybrańcy wracają do życia jako wolni na zawsze od grzechu, świątobliwi starcy.
- Rozumiem - kiwnął głową Skórzewski.
Читать дальше