Na bocznicy stał pociąg towarowy. Co najmniej kilkudziesięciu mężczyzn w drelichowych mundurach wyciągało z wagonów jakieś przedmioty, a potem, klnąc i sapiąc, niosło na własnych barkach w stronę kilkunastu ciężarówek.
- Rany boskie! - szepnął Aleksander patrzący przez sąsiedni otwór. - To przecież...
- Karabiny maszynowe! Podjadą samochodami i otworzą ogień! Już kończą wyładunek.
Trzeba... Musimy ostrzec chłystów i gapiów, tam za chwilę będzie rzeźnia!
- Biegiem!
Puścili się na złamanie karku. Skórzewski niemal od razu zaczął zostawać w tyle.
- Zaczekaj tu! - rozkazał Aleksander. - Ja pobiegnę Ich ostrzec.
Rzucił się pędem. Doktor truchtał za nim twardo, ale oczywiście nie zdołał go dogonić.
Przystanął w cieniu drzew. Sapał jak parowóz, kłuło go w boku, serce trzepotało w piersi. W
blasku księżyca widział, że chłopak jak kozica sadzi w kierunku płonących ognisk. Już wbiegł w rzucany przez żar krąg blasku... I nagle lekarz zrozumiał, że jest za późno. W mroku rozległ się warkot silników. Po lewej, od strony szosy, zabłysły światła reflektorów samochodowych. Spod podniesionych plandek sterczały lufy kulomiotów. Ktoś wystrzelił rakietę i w jednej chwili wszystkie karabiny okryły się parą. Doktor spostrzegł jeszcze, jak krewniak pada w śnieg, a potem wszystko utonęło w jednostajnym huku wystrzałów. Ból w piersi odebrał mu dech, Skórzewski powoli osunął się na kolana, w śnieg.
*
- Imię, otczestwo, nazwisko. - Śledczy rąbnął na odlew.
Cios zrzucił lekarza z krzesła.
- Przecież to wszystko jest w dokumentach - zdumiał się Skórzewski, patrząc, jak krople krwi kapią leniwie na deski.
Kolejny cios był znacznie mocniejszy. Sztuczna szczęka doktora potoczyła się po podłodze. Niewielki pokoik przesłuchań zatańczył mu przed oczyma.
- Odpowiadać na pytania! - szczeknął gepeista.
Nie zna łacińskiego alfabetu, zrozumiał doktor.
- Paweł Skórzewski - powiedział na głos. - W Polsce nie używamy otczestw.
- Gdzie urodzony?
- Na katordze usolskiej. Ojciec był zesłany do warzenia soli, piętnaście lat katorgi i osiedlenie. - Powoli podniósł się z podłogi.
- Lachy miatieżniki! - Oprawca z wrednym uśmiechem rozdeptał szczękę podkutym sabotem.
- Wrogowie caratu - odgryzł się lekarz. - Wrogowie waszych wrogów. Zresztą masa naszych służy bolszewii. Na przykład - tu skrzywił się - towarzysz Dzierżyński, towarzysz Marchlewski, towarzyszka Krupska...
I znowu oberwał. Przypomniał sobie spotkanie z Dzierżyńskim. „Krwawy Feliks” kazał
go wtedy wypuścić. Gdyby powołać się na tę znajomość? Nie, to nic nie da... Usiadł na krześle.
Znowu oberwał.
- Ty kanalio, nie myśl sobie, że to jakaś zasługa. Sami cara wykończyliśmy, a teraz was wykończymy, my nie mamy przyjaciół ani sojuszników. - Osiłek uniósł pięść.
Bicie bezbronnego starca sprawiało mu widoczną przyjemność.
- Tak po prawdzie to cara Aleksandra w powietrze wysadził Polak, Ignacy Hryniewicki -
lekarz nie zdołał utrzymać języka za zębami i znowu cios pięści zrzucił go z krzesła.
To wszystko bez sensu, pomyślał, patrząc, jak kolejne krople krwi z rozbitego nosa znowu rozpryskują się na dechach. W ich działaniach nie ma żadnej logiki. A może ' jest? Zabić wszystkich. Wrogów, potencjalnych wrogów, sojuszników, przyjaciół. Zgarnąć całą pulę. Nie dzielić się z nikim łupami. Tak, to ma sens. Tylko co mam z tym fantem zrobić? Jak się ratować z tej rzeźni? Nijak. Przepadłem jak śnieżynka w piekle. Jeszcze myślę, jeszcze oddycham, ale de facto już mnie nie ma. Za dziesięć minut, za piętnaście wyprowadzą mnie z tej chaty i zastrzelą.
Z drugiej strony właściwie co mi szkodzi? Niech strzelają na zdrowie. Nie mam już na tym świecie absolutnie nic do roboty. Gdyby chociaż były fundusze na badania pleśni. Wtedy istotnie byłoby czego żałować. A tak? Przeżyłem swoje. Ba, przeżyłem i zobaczyłem tyle, że i dziesięć życiorysów by zapełnił. Aleksander zginął, to i mnie nic już tu nie trzyma. Pora na tamtą stronę.
Kolejny cios przewrócił go razem z krzesłem. Co się stało? A tak, zdaje się, zamyślony przegapił jakieś pytanie...
- Zabrać to polskie ścierwo, rano zabierzemy się za niego na poważnie - warknął
oprawca.
Strażnicy musieli czekać pod drzwiami, bo weszli od razu. Podnieśli doktora z podłogi.
Gęba tego niższego wydała się Skórzewskiemu jakby znajoma. Gdzieś go już spotkał. Kiedy?
Gdzie? Strażnik nieznacznie zmrużył jedno oko i przyłożył palec do warg. A zatem faktycznie spotkali się już kiedyś. Ale gdzie?
Posterunek OGPU urządzono chyba w starej szkole. Korytarz biegnący na przestrzał, duże pomieszczenia po prawej i lewej, schodki na piętro, pewnie kiedyś były tam mieszkania nauczycieli. Uczestnicy akcji pacyfikacyjnej wypełniali budynek niemal na sztywno. Przez uchylone drzwi widział ich paskudne gęby. Niektórzy spali na słomie. Część czyściła broń. Ci,
którzy nie mieli nic do roboty, rżnęli w karty. Zobaczył parę butelek po wódce. Widać nawet oni musieli jakoś zagłuszyć sumienie. Dym papierosowy snuł się niczym poranne mgły nad norweskim fiordem.
Mróz uderzył doktora w twarz, poczuł, jakby wychluśnięto nań wiadro lodowatej wody.
Oprzytomniał i rozejrzał się. Przestrzeń wokół budynków otaczał wysoki parkan z desek. Ciasny dziedziniec zastawiony był ciężarówkami. Płonęło tu kilka ognisk, przy których grzali się oprawcy. Poprowadzono go pod ścianę sąsiedniego budynku. Przylegał do niej rząd murowanych komórek. Zapewne przed rewolucją nauczyciele trzymali w nich węgiel, może hodowali króliki.
Teraz drzwi wzmocniono stalowym płaskownikiem i zaopatrzono w potężne skoble. Doktora wepchnięto do tej na wprost. Drzwi zatrzasnęły się.
Skórzewski rozejrzał się z rezygnacją. Ciemno było, choć oko wykol, ale coś tam zdołał
dostrzec. Klitka była niewielka, może dwa na dwa metry, ot tyle, żeby się położyć na wiązce pokruszonej zeszłorocznej słomy. Wewnątrz pomieszczenia panował przenikliwy ziąb, ale jedna ze ścian, ta przylegająca do sąsiedniego budynku, była ciepła, widocznie mur od drugiej strony podgrzewał żeliwny piecyk. Skórzewski obejrzał ściany, potem starannie obmacał drzwi.
Przyjrzał się też sufitowi. Postukał obcasem w podłogę.
- Kuso - westchnął.
Usiadł ciężko na słomie i oparł się o ścianę. Grzał plecy.
Jeśli nie zagaszą ognia, przeżyję tę noc, pomyślał, wtulając się w mur.
Krew z rozbitego nosa i warg powoli zaczęła krzepnąć. Doktor, półleżąc, długo przeglądał w pamięci kartotekę swoich pacjentów. Nic sensownego mu nie zaświtało. Zresztą tyle tysięcy ludzi przeszło przez jego ręce. Któryś z portowych bandziorków, katorżników i bindużników najwidoczniej przyłączył się do czerwonych i został agentem OGPU.
Może w imię starej, eee... przyjaźni da mi chociaż kawałek chleba... - myśli płynęły coraz mniej składnie. Chyba że coś spaprałem, jak go leczyłem, i przyjdzie wsadzić mi za to nożyk pod żebro. W sumie to też niegłupie rozwiązanie, uniknę dzięki temu śledztwa, tortur...
Wreszcie zasnął. Obudził go blask latarki. Przed nim kucał „znajomy”.
- Pamiętacie mnie, doktorze? - zapytał.
- Nie pamiętam - westchnął lekarz. - Twarz wydaje mi się znajoma, ale nie umiem jej nijak dopasować. Nie wiem, gdzie i kiedy się spotkaliśmy.
- Lato piętnastego roku. Szpital połowy w Chełmie... Nogę mi chcieli amputować, ale pan się upierał, że ją uratujemy.
Читать дальше