- Ale dokąd pójdziemy? Denikin pobity, Wrangel pobity, Kołczak pobity, Ungern pobity, nawet bat’ko Bułak-Bałachowicz też pobity... Rosji już nie ma... Może na dalekim wschodzie ktoś jeszcze stawia opór. Zatem trzeba do Polski - odpowiedział sam sobie. - W zasadzie czemu nie? Tam jest armia, prawda? I flota pewnie też...
- Z pewnością przyda im się doświadczony nawigator. Dla listonosza też pewnie znajdzie się praca. Marfa i jej ojciec są już spakowani.
- Zatem prowadź, wuju.
Klucząc opłotkami, weszli na przedmieście. W czasie ich nieobecności coś się zmieniło.
Wszędzie na domach wisiały czarne flagi. W pierwszej chwili doktor pomyślał, że ludzie zareagowali z opóźnieniem na wieść o rzezi chłystów, ale zaraz odrzucił to jako kompletną bzdurę. Jakiś cieć dekorował właśnie czarną szmatą kamienicę stojącą opodal apteki.
- Co się stało? - Lekarz wskazał żałobny wystrój ulicy.
- To nie wiecie? Godzinę temu wiadomość przyszła. Lenin zdechł jak pies! - wypalił
dozorca uradowany.
Naraz spostrzegł, co gada, i przerażony złapał się za usta. Ale oni szli już dalej.
- Antychrysta zmyła krew - szepnął Aleksander. - Ci wariaci jednak mieli rację. Dokonali tego!
Skórzewski wzdrygnął się.
Co opanowało tych ludzi? - myśli gorączkowo tłukły mu się w głowie. Jaka jest przyczyna amoku, w który popadają? Choroba, czy może raczej opętanie? Czy Lenin i sekciarze byli w mocy złych duchów? Może niektórzy z chłystów chcieli dobrze. Może wierzyli, że to jedyna J droga, i poświęcili życie, by zniszczyć Antychrysta. Ale czy nasza religia dopuszcza takie ofiary? Nie, to raczej dwa demony pogryzły się między sobą o łup, o skrwawiony, pokryty grobami kraj.
Z północy dął lodowaty wiatr. Żałobny kir łopotał jak skrzydła kruków.
Czerwona gorączka. A gdyby podawać bolszewikom wyciąg z pleśni penicillium ? Nie, koncepcja teologiczna wydaje się pewniejsza. Jeśli zwyciężył silniejszy demon, prawdziwe zło dopiero się zaczyna. Niebawem dojdzie tu do tragedii, przy których zbledną szaleńcze rzezie wojny domowej i ta niedzielna masakra. Nic tu po nas! A on? Spojrzał spod oka na Aleksandra.
Nie. On nie został zastrzelony. Kule musiały go ominąć. To nie cud. To przypadek, powiedział
sobie twardo. Nie ma cudów, które zrodziłyby się w takim okultystycznym szambie jak ta sekta.
Piekło... Kroczymy przez piekło. Szaleństwem było przedrzeć się tutaj. A jednak się udało. Czy zdołam wyrwać diabłom ofiary, czy też sam zostanę tu na zawsze? Czy da się uciec z piekła? Da się. Przecież uciekamy...
Prowizor spostrzegł ich przez okno i wyszedł z córką na ganek. Na widok chłopaka Marfa otworzyła szeroko oczy ze zdumienia, ale nic nie powiedziała. Aleksander pocałował ją w policzek, potem z ukłonem ujął walizkę dziewczyny. Ruszyli w drogę.
Tajemnica Góry Bólu
Doktor Skórzewski szedł przez słynny Kercelak, ciężko opierając się na lasce. Starał się omijać kałuże cuchnącego błota, zawsze zalegającego pomiędzy budami i budkami bazaru.
Wzrok starca obojętnie ślizgał się po stosach różnorodnych towarów. Sprzedawano tu buty, emaliowane miski, szelakowe płyty gramofonowe, wiklinowe kosze, trzepaczki... W zasadzie nic z tego nie potrzebował. Przystanął na chwilę przy stoisku bukinistów. Kupił sobie „Cesarskie klejnoty” Breszko-Breszkowskiego. Książeczka akurat wygodnie zmieściła się w kieszeni. Bazar pachniał kiszonymi ogórkami, rozgrzanym olejem, pastą do butów, mokrą skórą. Chwilami wybijała nad tym woń gotowanej kapusty, zgniłych kartoflanych obierków, dziegciu i stęchlizny.
Po błękitnym warszawskim niebie wiosenny wiatr gnał białe chmurki. Doktor spojrzał w dół i dostrzegł, jak odbijają się w kałużach. Uśmiechnął się pod nosem.
- Szacunek, panie doktorze - dobiegł go nieoczekiwanie zachrypnięty szept.
Obejrzał się. Nad stosem starzyzny siedział drobny cwaniaczek. Miał opuchniętą z przepicia twarz, czoło poorane zmarszczkami pełnymi brudu, a jego nos świecił na czerwono, jakby go świeżo obłupiono ze skóry.
- Pan Nowak - lekarz rozpoznał jednego z niedawnych pacjentów. - Jak tam, przyjacielu, twoja egzema?
- Zeszła prawie bez śladu. - Kombinator pokazał dłonie, które z pewnością dawno nie widziały mydła. -Blizny tylko zostały. Ale oprócz maści od pana doktora przykładałem jeszcze świeży zacier kartoflany. Stary ludowy sposób, mojej babki jeszcze.
- Zdumiewające. - Skórzewski uśmiechnął się uprzejmie.
- Może pan doktór czegoś potrzebuje? - Były pacjent zachęcającym gestem wskazał
barachło leżące na gazecie.
- A na cóż mi takie rzeczy? - odparł doktor przyjaźnie. - No i powinienem od razu ostrzec.
Skoro grzebiesz pan w śmietnikach, to nie dziwota, że egzemy się pana łapią.
- Co też pan, panie doktorze - obruszył się pacjent. -Byle czego bym nie proponował
przecież! Ze śmietnika to na tamtym stosiku leżą. To dobry towar, u nas w kamienicy jeden stary Turek mieszkał, odwalił kitę w zeszłym tygodniu. Nawet nie musiałem grzebać w pojemnikach, żeby fanty zdobyć. Właściciel domu czynszu nie widział od paru miesięcy, to kazał jego rzeczy zebrać i sprzedać w diabły, a ja na procencie jestem.
Skórzewski przykucnął. Tekturowa lakierowana walizka leżała wprost na gazetach, w niej znajdował się fez, poprzecierane spodnie, kapcie, koszule. Obok walizki spoczywały torba, portfel, tygielek do parzenia kawy, tandetny, ale groźnie wyglądający kindżał. Doktora zainteresowała skórzana okładka, coś jakby etui na dokumenty. Otworzył je odruchowo.
Wewnątrz wetknięto zdjęcie, odbitkę na grubym kartonie. Poprawił okulary i uniósł je do oczu.
Na wyblakłej fotografii ujrzał górską dolinę, a na jej dnie rozwłóczone wśród brył lodu resztki desek i belek. Gdy on sam był tam przed laty, dolina wyglądała zgoła inaczej, ale i tak rozpoznał
ją natychmiast.
Znam kogoś, kto się zdziwi, pomyślał.
- Za ten drobiazg złotóweczkę - szepnął kombinator. - Albo wie pan co, doktorze? Ze swojaka nie ma co drzeć. Stare to i zniszczone. Skoro się panu podoba, niech pan weźmie za
darmochę.
- Dziękuję.
Nagły powiew wiatru załopotał fartuchami na sąsiednim stoisku. Doktor wstał, opierając się na lasce. Rozejrzał się wokoło i nagle przypomniał sobie zupełnie inny bazar, daleko, nie tak dawno, ale jednak w innej epoce...
Erywań, kwiecień 1914
Doktor Skórzewski patrzył z okna hotelu na wąskie uliczki, którymi przetaczały się tłumy mieszkańców. Tuż obok budynku rozłożył się wielki wschodni bazar. Ludzie dźwigali worki i paczki, ktoś prowadził objuczonego osiołka. Z dwukołowej arby zdejmowano dywany. Widoczną dalej szerszą arterią przemknął kozacki patrol. Na ulicach roiło się od Ormian, Azerów, Gruzinów, Kurdów, Turków... Głosy wielojęzycznego tłumu pieściły uszy jak szum morskich fal.
- Kaukaz to konglomerat dziesiątek ludów i kilku religii - powiedział doktor, odstawiając na spodeczek filiżankę z herbatą. - Jak beczka pełna rozwścieczonych kocurów. W tym momencie to wszystko spaja w jedno Rosja. Ale gdyby tak władza cara batiuszki trochę osłabła...
- To będzie rzeźnia - uzupełnił Aleksander, ujmując szczypczyki do cukru.
- Chyba że pojawi się inna idea spajająca te ludy. Na przykład nienawiść do Rosji -
odparował lekarz.
- Myślisz, wuju, że to możliwe?
- Osłabnięcie ręki cara?
- Jednocząca nienawiść - odparł Sandro, mieszając herbatę.
- Owszem - westchnął doktor. - W dziejach świata było już niejedno imperium. I zawsze zagłada następowała tak samo. Ludy podbite podnosiły bunt, wykorzystując zawirowania na szczytach władzy. Następca tronu cierpi na hemofilię. Nie wiemy, czy będzie w stanie podjąć obowiązki głowy państwa. Niewykluczone też, że umrze w młodym wieku. Gdy nie stanie cara Mikołaja, może dojść w łonie dynastii do konfliktu o sukcesję. A tu, na Kaukazie, wybuchały już nieraz krwawe powstania.
Читать дальше