- Pewien protestancki teolog, z którym rozmawiałem przed wielu laty w Anglii, twierdził, że nasza planeta pierwotnie otoczona była dodatkową warstwą wody. Bąbel cieczy dryfujący w kosmosie, w środku ściśnięta nieco atmosfera, pod nią grunt i wody powierzchniowe. Potop nastąpił, gdy ten górny ocean runął w dół -uśmiechnął się doktor. - A całą tę błyskotliwą koncepcję wydedukował z jednego zdania Księgi Rodzaju o tym, że Bóg rozdzielił wody górne i dolne.
- Hmm... To co trzymało wcześniej w górze ocean? -zaciekawił się Sandro.
- Wola Boża albo napięcie powierzchniowe cieczy. Albo nacisk sprężonego powietrza od
spodu. Nie wiem, nie jestem fizykiem. A gdybym nim był, tobym się z tego śmiał... Wracamy?
W sieni było ciepło i przytulnie. Na patelni skwierczała jajecznica. Michaił wyjął ze swojej torby tubus skrywający rulonik kalki.
- Chciałbym wam pokazać coś, co trafiło w moje ręce przypadkiem, podczas inwentaryzacji kolekcji osobliwości cara Piotra Pierwszego - powiedział. - Jest to przerys mapy Araratu z roku około tysiąc siedemsetnego. Z zaznaczonym miejscem spoczynku arki.
Rozwinął rulon na kamiennej płycie i przygniótł jego rogi kamyczkami. Spojrzał pytająco na starego Ormianina. Arakel wyjął złożoną na cztery kartę pożółkłego, grubego, kosmatego papieru. Położył obok mapy studenta.
- To wykreślił przed laty mój dziadek - wyjaśnił.
Oba plany przedstawiały plątaninę pasm górskich, kotlin, wąwozów i żlebów na północnym stoku góry. Na obu widniały zaznaczone krzyżyki. Mimo niedostatków obu mapek wystarczył jeden rzut oka, by stwierdzić, że znaki umieszczono w tym samym miejscu.
- Kilka dni forsownej wspinaczki i może ją zobaczy my - powiedział Arakel. - A teraz zjedzmy kolację i wyśpijmy się dobrze. To ostatni postój pod dachem, później będzie trudniej.
*
Wyruszyli zaraz po śniadaniu. Pozostawili osiołki pod opieką najmłodszego przewodnika.
Wyżej zwierzęta były nieprzydatne. Przecięli niewielki zagajnik, potem długo szli doliną, wreszcie stanęli u stóp zbocza. Przewodnik poprowadził ich wzdłuż strumienia. Teren nieustannie się wznosił, ciek wodny meandrował co rusz. Musieli go pokonywać, krocząc po głazach. Koło południa wspinaczka okazała się nadspodziewanie trudna. Dolina zwęziła się, droga była bardzo stroma. Rzeka tworzyła małe wodospady, spod nóg usuwały się drobne kamienie.
Skórzewskiego, zmęczonego wędrówką, irytowało też coś innego. Aleksander i jego milczący przyjaciel najwyraźniej coś ukrywali. Obaj młodzieńcy na każdym postoju wyciągali silne wojskowe lornetki i lustrowali okolicę, zupełnie jakby szukali czegoś lub kogoś. I chyba nie o arkę Noego chodziło, bo do niej przecież było jeszcze daleko.
Obaj przewodnicy, starszy i młodszy, też nie wzbudzali jego zaufania. Była w ich ruchach pewna sztywność. Lekarz zaczął się zastanawiać, czy przypadkiem nie są byłymi żołnierzami.
A może to tylko paranoja? - pomyślał. Aleksander i Michaił to w końcu młodzi, ciekawi świata marynarze, którzy nieczęsto dotąd bywali w górach, to i gapią się na wszystko.
Wreszcie przed wieczorem dotarli do wysoko położonej kotliny, na której dnie rozlewał
się niewielki staw.
- Czy jesteśmy na dobrej drodze? - zapytał lekarz pro forma.
- Tu obozowałem z dziadkiem - potwierdził stary przewodnik. - To ta dolina, jestem pewien.
Akurat, skrzywił się w duchu Skórzewski. Podobnych kotlinek widzieliśmy tylko dzisiaj co najmniej tuzin.
- A po czym pan poznaje? - zaciekawił się Aleksander.
- Po kotwicy. - Przewodnik wskazał dłonią głaz leżący na plateau opodal.
Podeszli zaciekawieni. Kamień przypominał trochę | grube koło wyciosane z bazaltu.
Miał dość regularny, okrągły kształt. Na całym obwodzie jego grubość była zbliżona, pośrodku ziała dziura.
- Faktycznie przypomina trochę chińską kamienną kotwicę, ale to ma trzy arszyny średnicy, prawie arszyn grubości - mruknął lekarz. - Trzy metry sześcienne bazaltu jak obszył.
Ten kamyczek waży wiele ton.
- To co? - zirytował się Ormianin.
- Za ciężkie...
- Może mieli kołowrót do podnoszenia - zasugerował Aleksander. -1na przykład wielokrążek. Archimedes znał takie urządzenia. Podobno je wymyślił, ale niewykluczone, że po prostu skopiował wcześniejszy wynalazek.
- Drogi i zacny - uśmiechnął się lekarz - podniesienie tego kamyczka to nie problem. W
Libanie jest archi-traw świątyni złożony z bloków o wadze stu kilkudziesięciu ton. Tylko na czym tę kotwicę zawiesić? Lina się urwie.
- Łańcuch z brązu lub żelaza - młody człowiek nie dawał się łatwo zbić z tropu.
- To już prędzej. A teraz policz, ile ważyłby łańcuch wystarczającej grubości długi na, powiedzmy, piętnaście do dwudziestu metrów.
- W studniach są takie, które ważą nawet po dziesięć pudów. Zazwyczaj stosuje się wówczas przeciwwagi - zaczął Michaił i urwał zamyślony.
- Nie wiem, co to jest - westchnął Skórzewski, wsuwając dłoń w otwór. - Ale kotwica...?
Nie jestem przekonany.
- A może pierścień do cumowania? - podsunął stary. - Może wcześniej to stało pionowo, przewlekali przez otwór linę... Na przykład w okresie, gdy wody już opadały, część góry była wynurzona, a reszta świata pod wodą. I dopiero potem ludzie zaczęli mówić na to „kotwica”.
- Kto wie? - Doktor nie miał ochoty się kłócić.
Rozłożyli obóz. Przy wieczornym ognisku, po kilku kubkach dobrego wina obaj Ormianie stali się rozmowniejsi.
- Jest w tej górze coś złego - opowiadał Arakel. - Turcy nazywają ją Agri Dagi, Góra Bólu. Podobno przed wiekami, zanim w te strony dotarło chrześcijaństwo, miejscowe ludy wierzyły, że szczyty te są siedzibą groźnych i okrutnych bogów. Podobno oni tu pozostali. Słabi, okaleczeni, ale nadal żądni krwi. Dlatego trudno wspiąć się na te zbocza, a wielu śmiałków przypłaciło to życiem.
- I zawsze wchodzi się od drugiej strony - dodał Szota. - Tam trasy łagodniejsze. Niejeden bogaty poszukiwacz przygód zdobywa ten szczyt. Bywają lata, że z Eu ropy nawet trzy ekspedycje przyjadą. Prowadziłem już ludzi na szczyt. Różnych ludzi. Trafili się tureccy wojskowi, którzy prowadzili tam pomiary geodezyjne. Trafili się bogaci Anglicy, amatorzy wspinaczki, których zaniosło aż na ten koniec świata.
- Ja prowadziłem i duże ekspedycje, i małe grupki -odezwał się jego starszy towarzysz. -
Prawie zawsze dochodziło do jakiegoś wypadku. Jedni połamali ręce i nogi, inni doznali ataku duszności, raz zaskoczyło nas trzęsienie ziemi, kamienna lawina porwała wtedy w przepaść mojego kuzyna. Były też przypadki śmierci wspinaczy, i tego już nie umiem wyjaśnić. Raz wysłano mnie na poszukiwania dwóch zaginionych Francuzów. Znalazłem ich, ale martwych.
Obaj siedzieli oparci o głazy koło wygasłego ogniska, a ich twarze... - Wzdrygnął się na samo wspomnienie. - Wyglądali, jakby przestraszyli się na śmierć. To nie jest dobre miejsce. Oj nie...
A przecież to wszystko miało miejsce tam, na południowych zboczach. Tu, na północne, prawie nikt się nie zapuszcza.
- Ale mimo wszystko nie porzuca pan profesji przewodnika? - zapytał Sandro.
Ormianin nabił fajkę, zapalił, zaciągnął się głęboko idopiero wtedy odpowiedział.
- To święta góra. Lubię czuć jej kamienie pod stopami. Lubię wspinać się i ogarniać wzrokiem ogromny szmat ziemi, która kiedyś należała do mojego ludu.
- Nasi ojcowie z utęsknieniem wyglądali Rosjan -mruknął Szota. - Gdy kozacy wtargnęli do Bułgarii, rozbili armię turecką i wzięli twierdzę w Plewnie, czekaliśmy, aż zdobędą Konstantynopol i ostatecznie złamią kark bisurmanów. Lepiej już pod carskim knutem niż W
Читать дальше