- Uważajcie na Turków - powiedział Michaił, gdy odjeżdżali.
Ruszyli w górę. Nad kotliną z kotwicą wznosiło się strome zbocze, ale gdzieś daleko w górze widać było siodło niewielkiej przełęczy. Podeszli wąskim żlebem, potem trawersowali grzbiet aż do grani i po niej powędrowali dalej pod górę. Około jedenastej zrobili postój. Doktor przez lornetkę zlustrował widoczne w dole obozowisko.
Michaił leżał koło ogniska i coś czytał, a stary Ormianin szykował jedzenie. Tymczasem Aleksander nieoczekiwanie wpatrzył się w jakiś odległy punkt i zagryzł wargi. Jego wuj dostrzegł to i popatrzył w tę samą stronę. Daleko na zachodzie na niewielkim szczycie kilku tureckich żołnierzy rozstawiało trójnóg teodolitu.
- Musimy pogadać - odezwał się Paweł. - Szczerze!
- Czy to naprawdę konieczne? - zaniepokoił się chłopak, opuszczając lornetkę.
- Chyba najwyższy czas - warknął Skórzewski. - My sobie szukamy arki, a jednocześnie na tych samych stokach pojawia się turecka ekspedycja wojskowa... Sądząc z tego, co powiedział
na pożegnanie twój przyjaciel, obaj Świetnie wiedzieliście o obecności wroga. Czy to przypadek, czy znowu wplątałeś mnie w jakieś szpiegowskie afery?
Chłopak uciekł spojrzeniem w bok.
- Wielki książę Aleksander Michajłowicz z niepokojem obserwuje pewne ożywienie zagranicznych kręgów skupiających wojskowych i naukowców - powiedział wreszcie. -
Podejrzewa, że wobec zbliżającej się kolejnej wojny światowej rządy pruski, austro-węgierski, turecki oraz włoski inwestują znaczne sumy w rozwijanie technik i technologii mogących w przypadku konfliktu nieoczekiwanie przechylić szalę zwycięstwa na rzecz strony militarnie słabszej.
- Wyspa Niedźwiedzia... - syknął Paweł. - Mówiłem, żebyś mnie więcej nie wplątywał w szaleńcze eskapady tego wariata! Jeśli chce być szpiegiem, niech się sam w to bawi!
- Wuju, ale to dla dobra twoich badań. Przecież po ekspedycji na wyspę wielki książę wsparł twoje eksperymenty nad penicillium kwotą pięciu tysięcy rubli!
- Ośmiu tysięcy. Co nie znaczy, że zgodziłbym się na kolejną taką wyprawę.
- Ponieważ wiedziałem, że byś się nie zgodził, tym razem przemilczałem, kto jest zleceniodawcą.
- Czy wiesz, co się stanie, jeżeli się wyda, że mamy tu misję szpiegowską? Turcy nas po prostu powieszą na pierwszej gałęzi! Jeśli chcesz się bawić w szpiega, wolna wola - warknął. - Ja jestem na to za stary.
- Szpiegów ma wróg, imperium rosyjskie ma wywiadowców - odparł Aleksander dumnie.
- Różnica polega zaś na tym, że szpiegów wiesza się na sznurze konopnym, a
wywiadowców na jedwabnym? odgryzł się jego wuj. - A teraz gadaj jak na świętej spowiedzi: czego tu szukamy?
- Arki Noego.
- Nie opowiadaj bajek.
- No dobrze. Arki Noego szukają Turcy. My mamy im tylko patrzeć na ręce.
Skórzewski milczał bardzo długo.
- Jak rozumiem, carskie imperium wysyła kontrekspedycję przeciw tureckiej ekspedycji.
Trzech ludzi. Powiedziałbym, że to szaleńcza rozrzutność, jeśli chodzi o środki - ironizował. - A następnym razem, jak przyjdziesz do mnie z propozycjami interesującej wyprawy naukowej, zastrzelę cię i zakopię w ogródku - wycedził.
- Niech się wujaszek tak nie gorączkuje. Połazimy trochę za nimi i tyle. To naprawdę nie jest trudne zadanie. Pomyśl tylko...
- Nie będę nic myślał, tylko zaraz zdzielę cię Czekanem w łeb!
- Wujaszka prawo. Tylko z tym zakopywaniem w ogródku problem będzie.
Paweł przypomniał sobie brukowany dziedziniec kamienicy, w której mieszkał, i mimo woli uśmiechnął się pod wąsem.
*
Doktor wywindował się na półkę skalną i długą chwilę leżał na zimnym kamieniu, ciężko dysząc. Złom skalny, na którym przed chwilą postawił nogę, zatrzeszczał i obluzowany w swoim gnieździe zsunął się po zboczu. Zapadał wieczór, ochłodziło się. Aleksander dotarł kilka minut później. Też wyglądał na zmęczonego, ale z miejsca wyciągnął lornetkę. Znów szukał swoich Turków.
- Daruj sobie - burknął lekarz. - Nawet jak ich przyuważysz gdzieś na zboczu, to z tej odległości możemy co najwyżej domniemywać, co robią.
- Ale wiedząc, gdzie się kręcą, mogę wymyślić, jak zajść ich od góry i założyć punkt obserwacyjny.
- Idzie burza - przerwał mu Skórzewski, patrząc na wał ciemnych chmur sunący od strony granicy.
- Rozstawimy namiot?
Lekarz pokręcił głową.
- Trzeba znaleźć jakiś załom albo jaskinię. I to szybko!
Wypatrzyli miejsce, w którym skalna płyta odspojona od masywu runęła na głazy, tworząc jakby kamienny stół.
- To już coś - stwierdził doktor. - Tylko zabudujmy te szpary kamieniami. Szybko!
- Dlaczego nie namiot? - marudził chłopak, dźwigając kamienie.
- Zobaczysz...
Wiatr dął coraz mocniej. Chłopak wkrótce zrozumiał, że namiot nie oparłby się takiej wichurze. Nazgarniał szybko suchego mchu i patyków, żeby było czym rozpalić ogień.
Zanurkowali do wnętrza kryjówki, a wejście zasłonili plecakami. Wiatr wzmagał się, wył jak potępieniec. Po kamieniach zabębniły krople deszczu. Ochłodziło się, widzieli w powietrzu mgiełkę własnych oddechów. Doktor zapalił karbidówkę. Przez szczeliny wciekało trochę wody.
- Ktoś tu już obozował przed nami. - Aleksander oświetlił latarką wnętrze „jaskini”.
Pod jednym z głazów wypatrzyli resztki paleniska, a na ścianie widniał jakiś gruziński napis wykonany kawałkiem węgla. Tylko datę zdołali odcyfrować: 1879. Dalej niewprawną ręką naszkicowano arkę unoszącą się na falach.
- Ludzie szukają arki Noego od niepamiętnych czasów - mruknął doktor. - Tylko że mało
kto chwalił się, że znalazł. Nikt nie zrobił zdjęcia. Drewna, które rzekomo z niej pochodzi, też nie ma dużo.
Deszcz bił coraz mocniej. Woda na szczęście zbierała się w najniższej części pomieszczenia i szczeliną między skałami wypływała gdzieś na zewnątrz. Ułożyli chrust w tym samym miejscu, co niegdyś ich nieznany poprzednik. Małe ognisko dało niewiele ciepła.
Wreszcie zgasili je i zawinięci w śpiwory zasnęli.
Obudzili się około drugiej w nocy. Z daleka dolatywał stukot kroków. W kryjówce było ciemno, choć oko wykol.
- Bierz spluwę - polecił krótko Skórzewski.
Odbezpieczyli rewolwery. Kroki zbliżały się. Wciągnęli plecaki w głąb rozpadliny, żeby nie było ich widać. Przyczajeni przy wejściu ostrożnie obserwowali teren, szukając intruza. Było kilka dni po pełni. Księżyc, trochę tylko przymglony, oblewał okolicę nierzeczywistym blaskiem.
Kroki zbliżały się. W ciemnościach dwie sylwetki niemal zlewały się z otoczeniem. Wydawały się bardzo wysokie, ale to mogło być złudzenie. Obaj podróżnicy nie byli nawet pewni, w co odziani są zagadkowi nocni wędrowcy. Czy były to płaszcze sięgające do kostek, czy może co innego? Twarze ginęły pod czymś, co wyglądało na szerokie kaptury.
Sandro uniósł lufę rewolweru, ale nie strzelał. Kroki oddaliły się, aż wreszcie ucichły.
- Co to za jedni? - szepnął chłopak.
- Nie wiem - odparł Skórzewski. - Może wędrowcy tacy jak my. A może to wcale nie ludzie, tylko jakieś inne istoty? W ich chodzie zauważyłem coś dziwnego.
- Nie strzelałem... Nie mógłbym strzelać, nie mając pewności do kogo.
- Nie tłumacz się. Postąpiłeś słusznie.
Przez resztę nocy czuwali na zmianę.
*
Rankiem nadeszło ochłodzenie. Gdy wychodzili ze schronienia, trzęśli się z zimna. Z ust przy oddechu wydobywała się gęsta para. W dziennym świetle Sandro obejrzał obie mapki, odczytał położenie i ocenił, że znajdują się nie dalej niż dziesięć kilometrów w linii prostej od domniemanego miejsca spoczynku arki. Przeszli zaledwie kilkadziesiąt kroków, gdy doktor schylił się i podniósł coś z ziemi.
Читать дальше