Ludzie zawsze liczą na skarby ukryte w głębi skał, pomyślał. W dziewięciu przypadkach na dziesięć mylą się, a nawet jeśli się nie mylą, to trafiają na złoża marnej jakości. Na co liczę?
To, czego dowiedziałem się z książek, nie napawa optymizmem.
Zacisnął dłoń na sekretniku wiszącym pod koszulą.
Owce przeszły dalej. Pozostał po nich lekki, przyjemny zapach obory. Wędrowiec uderzył wielbłąda piętami. Zwierzę popatrzyło na niego z wyrzutem, ale ruszyło naprzód. Na placu po lewej kilkudziesięciu młodych sabatów trenowało atak na bagnety pod okiem starego, wąsatego weterana. Węgierskie komendy były kompletnie niezrozumiałe, ale przyjemnie było popatrzeć. Chłopcy ćwiczyli z prawdziwym zapałem. Wreszcie zatrzymał się przed bramą.
Wielbłąd uderzony umiejętnie szpicrutą przykląkł. Zaraz też brama uchyliła się ze zgrzytem.
Strażnik odziany w barwy majątku spojrzał pytająco.
- Marek Kawka, naturalista. - Przybysz uprzejmie uchylił czapki. - Z uniwersytetu w Krakowie. Otrzymałem zlecenie od hrabiego Andrzeja.
- A, to wy macie badać rudy i ślady robót górniczych - zorientował się wartownik. -
Zapraszamy. Hrabia Andrzej jest wprawdzie chwilowo nieobecny, ale prosił, żeby wszystko przygotować. Istvan! - zawołał w głąb korytarza. - Zajmij się wielbłądem gościa.
Wąskimi schodami wspięli się na ostatnie piętro. Student zostawił swoje torby w przydzielonym mu pokoiku.
- Proszę się rozgościć i czuć jak u siebie. Biblioteka jest na końcu korytarza za zakrętem -
wyjaśnił strażnik. - Zaraz ktoś przyjdzie otworzyć. O ósmej jest kolacja w refektarzu, proszę
nasłuchiwać trzech dzwonków.
- Dziękuję.
Pospiesznie odświeżył się po podróży, a następnie pomaszerował do pracy. Bibliotekarz -
siwy, zasuszony staruszek ciężko wspierający się na rzeźbionej lasce - czekał już pod drzwiami.
Zamek również był stary, klucz nie chciał się w nim przekręcić, jednak w końcu zapadki zadziałały. Weszli do środka. Okazało się, że biblioteka kasztelu nie była zbyt duża, Marek spodziewał się większego pomieszczenia i bardziej okazałego księgozbioru. Po lewej stronie od wejścia ciągnął się rząd ostrołukowych okien, po prawej ustawiono stare dębowe regały wypełnione ciasno woluminami. Była też drabinka pozwalająca sięgnąć do górnych półek.
Kamienne płyty posadzki lśniły solidnie wyślizgane przez tysiące stóp.
- Mapy i dokumenty tyczące się dawnych prac górniczych w dolinie Grajcarka i jego dopływów zostały już przygotowane. - Starzec wskazał stół zawalony tekturowymi teczkami i opasłymi woluminami. - Proszę z nich swobodnie korzystać.
Obok naszykowano też ryzę papieru i przybory do pisania. Stół stał pod samym oknem, łagodne światło padało na orzechowy blat.
- Czy możemy czymś jeszcze służyć? - zapytał bibliotekarz.
Marek pospiesznie sprawdził, czy wśród przygotowanych materiałów znajdują się wszystkie potrzebne książki. Pokiwał głową i napisał coś na czystej kartce.
- Do pracy potrzebuję także tych trzech pozycji. -Podał spis staruszkowi. - Powinny tutaj być. W wolnej chwili chętnie również rzuciłbym okiem na kronikę osady.
Przełożył znane mu już opracowania na sąsiedni stolik i rozłożył notatki. Długie godziny studiował pożółkłe papiery. Od czasu do czasu ujmował w dłoń lupę, by rozszyfrować ledwo czytelne nazwy gór i potoków. Bibliotekarz wychodził parę razy, potem zapadł w fotel i sam pogrążył się w jakiejś lekturze. Zmierzchało się już, kiedy student zaczął składać papiery.
Zamknął notatnik z przerysowanymi mapkami oraz planami wyrobisk, odłożył pióro i zakręcił
kałamarz. Teraz dopiero, gdy praca była skończona, sięgnął po kronikę osady. Gruby foliał liczył
co najmniej tysiąc kart. Marek musnął opuszkami palców solidne miedziane okucia na rogach okładki. Księga miała swoje lata, wołowa skóra poczerniała, zawiasiki z wierzchu zaśniedziały.
Otworzył tomiszcze blisko początku. Wpisy nie były szczególnie częste, atrament wyblakł.
Przekładał kolejne karty, aż znalazł informację z lipca 1491 roku, zapisaną po łacinie.
Lekkie trzęsienie ziemi, które nawiedziło nasze strony tygodnia poprzedniego, szkód znaczących nie poczyniło, aczkolwiek mury zamku w Niedzicy w dwu miejscach nadpękły, a zamku Czorsztyńskiego w jednym, koło bramy samej. U nas jeno na przestrachu się skończyło.
Przepisał ją sobie skrzętnie do niewielkiego kajetu. Dokładnej daty dziennej nie zapisano, ale domyślał się, że znowu chodzi o dwudziesty drugi lipca lub któryś z dni kolejnych.
- To nie przypadek - szepnął do siebie. - Nawet tu odczuwalne były skutki tego wydarzenia. Miał pan rację, profesorze Mercero. To da się udowodnić.
Zamknął kronikę i z szacunkiem odłożył ją na regał.
- Cóż pan znalazł ciekawego? - dziadek bibliotekarz ocknął się w swoim fotelu.
- Mały okruch zapomnianej, ale potrzebnej mi wiedzy - wymigał się od odpowiedzi Marek, ale pytanie i tak było chyba czysto grzecznościowe.
- Kończymy na dzisiaj? - Staruszek wyglądał na sennego.
- Kończymy definitywnie, proszę odesłać papiery i plany do archiwum, sprawdziłem już wszystko, co trzeba - wyjaśnił student. - Jutro mogę ruszać w góry.
*
Kolację podano w refektarzu na pierwszym piętrze. Przy zastawionych stołach zebrała się
zapewne większość mieszkańców kasztelu: kilkunastu zbrojnych, węgierscy chłopcy, których widział ćwiczących koło bramy, jacyś zarządcy i urzędnicy. Były też kobiety, ale te zajęły miejsce przy oddzielnym stole. Marek usiadł sobie skromnie w kącie, a jako że nie znał tu nikogo, nie liczył na rozmowę. Ani wartownik, który powitał go w bramie, ani staruszek bibliotekarz nie pojawili się.
Student wziął z talerza dwie pajdy chleba, a z półmiska kawałek kiełbasy. Nie był
właściwie głodny, choć zmęczenie dawało mu się we znaki. Gdzieś w głębi pomieszczenia ktoś przygrywał na skrzypcach. Marek nie potrafił rozpoznać melodii. Ludzie rozmawiali, mieszały się słowa polskie, słowackie, węgierskie, szum głosów docierał do niego łagodnie jak szmer wodospadu.
- Koło jest podstawą każdej najdoskonalszej konstrukcji - dowodził mężczyzna o wyglądzie wioskowego nauczyciela.
- Darujcie, Macieju, to musi być owal - zirytował się jego rozmówca. - Policzcie, proszę, osie południową do Mombasy i wschodnią. Przecież przy tych założeniach Chiny by się nie zmieściły!
- O ile w istocie są tak daleko, jak twierdzi Marco Polo!
Marek ocknął się, gdy o deski przed nim stuknął za-potniały kufel piwa. Potrząsnął głową i podniósł wzrok, napotykając uśmiech nastoletniej służącej.
- Może kawy panu zaparzyć? - Dziewczyna przypominała mu trochę Annę Mercero, ale była kilka lat młodsza. - Zdobyczna, nasi ludzie ze Słowacji w zeszłym roku przywieźli. Mamy spore zapasy.
- Będę wdzięczny... - Skłonił się nieco.
Dziewczyna znikła. Pociągnął kilka łyków z kufla.
Piwo było bardzo dobre, ciemne, z leciutką goryczką, dobrze doprawione chmielem.
Kiełbasa delikatnie pachniała czosnkiem. Rozejrzał się raz jeszcze po sali.
- Trzeci rok notujemy rekordowe ilości opadów - dowodził starszy mężczyzna w szarym surducie. - Podobne dane spływają z całego Podhala i z Rusi. Ostatni raz podobna sytuacja miała miejsce przed ponad stu laty.
- Wtedy lepszy okres trwał dwie dekady, po czym przyszła straszliwa susza - przypomniał
grubas w zielonym kaftanie. - Woda to woda. Do jednej miski nalejesz, w innej ubyć musi. Za dużo ze studni zaczerpniesz i na polach rozlejesz, a u sąsiada zbraknąć może. Wiecie, co dzieje się na północy, pustynia napiera - filozofował.
Читать дальше