powietrzu coś szumiało, ale nie był to wiatr. Skórzewski po chwili rozpoznał ten dźwięk.
Dlaczego słyszę tu szum morza? - zastanawiał się półprzytomnie.
- To nie morze, ale górny ocean, który przelał się na ziemię - usłyszał nagle za plecami.
Odwrócił się powoli. Przy kamiennej kotwicy, podobnej do tej z doliny, stały dwie wysokie postacie. Ich twarze ukryte były w cieniu kapturów, a ramiona pokrywały długie,
ciemne płaszcze. Sylwetki chwiały się lekko, jakby w sprzężeniu z dobiegającym coraz wyraźniej szumem fal.
- Kim jesteście? - zapytał Skórzewski. - Gdzie się znalazłem?
- Wiesz już, domyśliłeś się przecież - rzekł jeden z mężczyzn głuchym głosem. - Jesteśmy strażnikami pilnującymi arki. Na chwałę Bożą i w imię praojca Noego strzeżemy pamiątek i wspomnień, strzeżemy tradycji i wiary - powiedział uroczyście, jakby cytując fragment jakiejś przysięgi.
- Choć przybyłeś tu z ludźmi, którzy nie byli godni dostąpić widoku tajemnicy świętej góry, jako jedyny z nich zobaczysz to, co im nigdy nie będzie dane - odezwał się drugi.
Powietrze przeszył huk gromu. Doktor zobaczył pierwsze krople deszczu, które szybko przeistaczały się w prawdziwe potoki. Nie mógł zrozumieć, dlaczego w tym deszczu coś mu nie pasuje. Dopiero po chwili zorientował się, że widzi krople, ale nie czuje ich uderzeń. Stojąc w strugach ulewy, włosy i odzienie miał zupełnie suche.
- Dlaczego...? - zaczął, ale spostrzegł w tym momencie, że obaj mężczyźni zniknęli.
Woda lała się z mrocznego nieboskłonu nieprzerwanymi strugami. W świetle błyskawic widział, że na ziemi tworzą się nienaturalnie szybko wielkie kałuże, a te z kolei zmieniają się w rwące rzeki. Rozejrzał się w poszukiwaniu schronienia, ale niczego nie znalazł. Grzęznąc w wodzie już po kolana, dobrnął do kamiennej kotwicy, po czym wdrapał się na nią, po raz kolejny zdumiony faktem, że i buty ma całkowicie suche. Usiadł na kamieniu, kuląc się odruchowo w obawie przed potokami z góry. Nagle po prawej stronie zamajaczył jakiś wielki kształt, a gdy kolejna błyskawica rozświetliła niebo, zobaczył kadłub olbrzymiego statku przepływającego obok.
To niemożliwe, pomyślał nagle. Przecież tu jest za płytko.
Nagle poczuł, że kamień, na którym siedzi, dryfuje na wzburzonym morzu. Skórzewski chwycił się go kurczowo i płynął zalewany przez kolejne fale do momentu, gdy jedna z nich zmyła go do wody...
...i w tym momencie ocknął się na kamieniu przed portalem, czując w ustach smak koniaku, który wlewał mu do ust Aleksander.
- Co się stało? - dopytywał się młodzieniec. - Nie było mnie przecież tylko przez chwilę!
Tam jednak nie da się przejść. Przecisnąłem się szczelinami może pięć metrów i koniec... - nagle urwał w pół zdania i tylko gapił się zdumiony.
- No co? - zirytował się lekarz.
- Dlaczego, wuju, jesteś cały mokry?!
*
Gdy dwa dni później zeszli do kotliny kryjącej domniemaną kotwicę, górę skrył już mrok.
Na dźwięk kroków obaj Ormianie poderwali się od ognia i złapali za karabiny. Widząc doktora i jego krewniaka, opuścili z ulgą broń.
- Czy znaleźliście arkę? - zapytał Arakel.
- I tak, i nie - westchnął doktor. - Turcy byli pierwsi.
Aleksander opowiedział, co widzieli, ale Skórzewski się nie odezwał. Są sprawy, o których lepiej nie mówić. Obaj Ormianie długo milczeli, zapatrzeni w ogień.
- Kiedyś przyjdzie taki czas, że ją odkopiemy - powiedział Szota. - Jeśli nie my, to nasze wnuki.
- Szkoda, wielka szkoda, że nie udało się znaleźć ani kawałka - westchnął Michaił. -
Tylko po co Turcy ją zniszczyli? Przecież Noe, zwany w Koranie Nuh, to także dla nich patriarcha i przodek.
- Idzie jakaś wielka burza dziejowa - odezwał się Arakel. - Znów staną naprzeciw siebie Turcy, Kurdowie i my, Ormianie. Arka mogłaby ożywić w nas ducha, przypomnieć o dawnej potędze. Przypomnieć, że to nasz naród miał jej strzec na świętej górze, która dziś leży za granicą. Zjednoczyć wszystkich naszych braci rozsianych po świecie. Nasi wrogowie nie chcą tego.
*
Warszawa, wiosna 1927
Doktor drgnął i otworzył oczy. Zobaczył nad sobą dwie mordy tak odrażające, że omal ponownie nie zemdlał.
- Już mu lepiej - powiedział pierwszy oprych, zionąc z paszczy wonią przetrawionej cebuli i kaszanki smażonej na starej oliwie.
- Szkoda by było pana, doktorze, gdyby się pan przekręcił - odezwał się drugi, prezentując poczerniałe pień ki zębów. - Kto by nasze baby i dzieciaki leczył? No, co to za zbiegowisko? - Groźnym spojrzeniem rozgonił gapiów
Skórzewski usiadł i potrząsnął głową. Nowak usłużnie pomógł wstać doktorowi, a następnie wręczył mu laskę. Jakaś zażywna handlara wcisnęła mu w dłoń szklankę lodowato zimnej wody sodowej.
- Ale mnie pan przestraszył, doktorze. Myślałem, że to zawał - skamlał były pacjent. -
Spojrzał pan na zdjęcie i chlap w błoto! Jesionka cała brudna, ale zaraz znajdę jakiś chałat, nakryje pan nim plecy, a jesionkę do pralni na rogu damy i na jutro jak nowa będzie.
Doktor pomacał kieszenie. O dziwo, portfel był na swoim miejscu, zegarek też.
- Wszystko dopilnowane. Tata Tasiemka flaki by z ferajny wypruł, gdyby panu coś zginęło. - Nowak pstryknął się palcem w ząb.
Aha, czyli jednak opłaca się leczyć biedotę z Woli, pomyślał Skórzewski prawie wesoło.
- Tak mi się w głowie zakręciło - wyjaśnił. - Ale już czuję się dużo lepiej.
Spojrzał w błoto, w miejsce, gdzie przed chwilą leżał.
- Tę deskę to ja panu pod głowę podłożyłem, żeby wygodniej było. - Kombinator podniósł z kałuży poczerniały kawałek drewna. - Była w walizce po tym Turku, akurat się przydała. Dziwna jakaś: niby sosna, ale kolor nie ten i słoje takie...
Doktor bez słowa wyjął mu kawałek drewna z ręki. Zbliżył do oczu.
- To cedr - powiedział. - Kawałek bardzo starego cedru.
Rehabilitacja Kolumba
Było już dobrze po czwartej, gdy wielbłąd wreszcie dowlókł się na miejsce. Osada nie była specjalnie duża, rozłożyła się pomiędzy Dunajcem a podnóżem góry. Wokół niewielkiego rynku stały ciasno stłoczone domy. Od strony drogi widać było otaczający miasteczko mur obronny. Nasadzone wokół niego rzędy krzewów dzikiej róży stanowiły zapewne zasieki, dodatkowo utrudniające ewentualny atak. Kasztel wznoszący się nad osadą na tle wieczornego nieba wydawał się prawie czarny. Mury podparte malowniczo skarpami oblicowano twardym andezytem. Niewielkie okna wyposażono w stalowe okiennice z wyciętymi zawczasu strzelnicami. Na dachu umieszczono zwierciadła heliografu i wieżę telegrafu optycznego.
Wojna nie zawitała w te strony od osiemdziesięciu lat, pomyślał Marek z melancholią. A jednak cały czas trwają w pogotowiu.
Drogę przegrodził mu kierdel owiec. Brzęczały blaszane dzwonki, poszczekiwały kudłate pasterskie pieski. Baca idący z boku stada uniósł kij w pozdrowieniu. Student uprzejmie uchylił
czapki. Stado było duże, liczyło może ze dwieście sztuk.
Marek rozglądał się po okolicy z prawdziwą przyjemnością. Na poletkach wykłaszało się zboże. Nad rzeką widział równą kratkę krzewów wyznaczających granice ogrodów i ogródków.
Na stokach wzgórz zieleniły się łąki. Góry pokrywały gęste lasy, w niczym nieprzypominające rachitycznych zagajników z jego rodzinnych stron. Gleba była raczej marna, skalista, ale rośliny i z tym sobie radziły. Bujna wegetacja cieszyła oczy. Spojrzał na skalne szczyty górujące nad osadą.
Читать дальше