— Można te zdarzenia określić jako fantastyczne?
— Załóżmy, że można.
— Więc w jaki sposób możesz wyjaśnić fantastyczne wydarzenia bez fantastycznych hipotez?
— Ja tam o tym nic nie wiem — powiedział Malanow. — To wam się zdarzają różne fantastyczne historie. A wy może już drugi tydzień nie macie czasu wytrzeźwieć… Mnie się nic fantastycznego nie wydarzyło. Ja jestem człowiek niepijący…
W tym momencie Weingarten walnął pięścią w stół i wrzasnął, że Malanow, u diabła, musi im wierzyć, że jeżeli my, u diabła, przestaniemy sobie wierzyć, wtedy w ogóle wszystko poleci do diabła! Tamci dranie może właśnie na to liczą, że nie będziemy sobie nawzajem wierzyć, że każdy zostanie sam i wtedy przerobią nas na trociny, jeśli przyjdzie im taka fantazja!
Weingarten tak wściekle wrzeszczał i pluł, że Malanow aż się przestraszył. Nawet zapomniał o Czarnym Strachu. No dobrze, powiedział. Przestań, czego się wściekasz, mamrotał. No, powiedziałem, co mi ślina na język przyniosła, no, nie gniewaj się, błagał. Gubar, który właśnie wrócił z ubikacji, patrzył na nich ze strachem.
Weingarten nawrzeszczał się do syta, podbiegł do lodówki, wyciągnął butelkę wody mineralnej, zerwał zębami kapsel i przystawił szyjkę do ust. Sycząca woda spływała po jego zarośniętych policzkach i błyskawicznie występowała kroplami potu na czole i gołych włochatych ramionach.
— Przecież ja tylko chciałem powiedzieć — powiedział pokojowo Malanow — że nie lubię, kiedy nieprawdopodobne zjawiska wyjaśnia się za pomocą nieprawdopodobnych przyczyn. Znasz zasadę ekonomii myślenia? W ten sposób można się dogadać Bóg wie do czego…
— Zaproponuj inny wariant — nieubłaganie powiedział Weingarten, wsuwając pod stół pustą butelkę.
— Nie mogę. Gdybym mógł, tobym zaproponował. Z tego strachu łeb mi w ogóle zastrajkował. Tylko wydaje mi się, że gdyby oni rzeczywiście byli tacy potężni, to wystarczyłyby im znacznie prostsze środki.
— Na przykład jakie?
— No, nie wiem… Ciebie na przykład mogli otruć zepsutymi konserwami… Zachara… no, nie wiem… porazić prądem… tysiąc wolt pewnie wystarczy… czymś tam zarazić… I w ogóle po co te wszystkie morderstwa… koszmary? Jeśli to tacy wszechmocni telepaci, no to niech sprawią, żebyśmy o wszystkim zapomnieli poza szkolną arytmetyką. Albo, powiedzmy, niech wyrobią w nas odruch warunkowy: jak tylko który siądzie do pracy, zaczyna mieć biegunkę… albo grypę: z nosa kapie, łeb trzeszczy… Egzema… czy ja wiem zresztą… Cisza, spokój, nikt niczego nie zauważył…
Weingarten tylko czekał, żebym skończył.
— Powiem ci coś, Dunka — powiedział. — Musisz zrozumieć jedno… Ale Zachar nie dał mu skończyć.
— Chwileczkę — powiedział, rozkładając ręce, jakby próbował posłać Malanowa i Weingartena do przeciwległych kątów. — Dajcie mi powiedzieć, póki pamiętam! Poczekaj, Walka, proszę cię! To ma związek z bólem głowy… Dima, mówiłeś przecież… Rozumiecie, kiedy w zeszłym roku leżałem w szpitalu…
Krótko mówiąc, Zachar leżał w ubiegłym roku w szpitalu, w klinice Akademii Medycznej, ponieważ miał coś nie w porządku z krwią, i poznał tam leżącego na tej samej sali niejakiego Władlena Głuchowa, orientalistę. Orientalista był w stanie przedzawałowym, ale nie o to chodzi. Chodzi o to, że się w szpitalu zaprzyjaźnili, a potem z rzadka spotykali. A więc dwa miesiące temu ten właśnie Głuchow poskarżył się Zacharowi, że cała ogromna praca, jaką wykonał zbierając przez nieomal dziesięć lat materiały, w tej chwili właściwie nadaje się do wyrzucenia z powodu dziwacznej idiosynkrazji, na którą on, Głuchow, od niedawna cierpi. Mianowicie — jak tylko siada do pisania, zaczyna go straszliwie boleć głowa, dostaje torsji, a czasem traci przytomność…
— A jednocześnie myśleć o swojej pracy może bez żadnych przeszkód — opowiadał Zachar — może czytać materiały, nawet, jak mi się zdaje, opowiadać o niej… Zresztą, tego akurat nie pamiętam, nie chcę kłamać… Ale pisać w żaden sposób nie jest w stanie. A ja teraz, po tym, co powiedział Dima…
— Znasz jego adres? — ostro zapytał Weingarten.
— Znam.
— Telefon ma?
— Ma… wiem na pewno…
— No tu dzwoń do niego, niech przyjeżdża. To nasz człowiek. Malanow podskoczył.
— Idź, do diabła! — powiedział. — Oszalałeś! Przecież to nie wypada, może on jest zwyczajnie chory…
— Wszyscy jesteśmy chorzy na to samo — powiedział Weingarten.
— Walka, przecież on jest orientalistą! To zupełnie z innej beczki!
— Z tej samej. Zapewniam cię, stary, że z tej samej beczki.
— Nie trzeba, po co! — protestował Malanow. — Siedź, Zachar, nie słuchaj go… Schlał się jak nieboskie stworzenie…
Zgrozą przejmował go sam pomysł, że do tej zadymionej, nagrzanej kuchni ma nagle wejść normalny, zupełnie obcy człowiek i zanurzyć się w atmosferę szaleństwa, strachu i alkoholu.
— Wiecie, co lepiej zróbmy — przekonywał ich Malanow — zawołajmy Wieczerowskiego. Jak Boga kocham, z niego będzie większy pożytek!
Weingarten nie miał nic przeciwko Wieczerowskiemu. Słusznie, powiedział. Z Wieczerowskim to dobry pomysł. Wieczerowski ma łeb nie od parady. Zachar, idź, zadzwoń do tego swojego Głuchowa, a później zadzwonimy do Wieczerowskiego…
Malanow nie miał najmniejszej ochoty na żadnego Głuchowa. Błagał, wrzeszczał, że to on jest gospodarzem w tym domu, że przepędzi ich do wszystkich diabłów. Ale jeszcze nie urodził się mocny na Weingartena. Zachar poszedł dzwonić do Głuchowa, a chłopczyk zszedł z taboretu i jak przywiązany ruszył za nim…
14…syn Zachara znalazł sobie miejsce w kącie tapczana i od czasu do czasu raczył towarzystwo głośnym czytaniem wybranych fragmentów „Encyklopedii zdrowia”, którą przez niedopatrzenie wręczył mu roztargniony Malanow. Wieczerowski, szczególnie elegancki na tle spoconego i rozchełstanego Weingartena, z ciekawością słuchał i obserwował dziwaczne dziecko, unosząc wysoko rude brwi.
Nie powiedział jeszcze prawie niczego, co dotyczyłoby meritum sprawy — zadał kilka pytań, które Malanowowi (i nie tylko jemu) wydały się dość głupie. Na przykład ni z tego, ni z owego zapytał Zachara, czy często miewa konflikty z przełożonymi, a Głuchowa, czy lubi siedzieć przed telewizorem. (Okazało się, że Zachar nigdy z nikim nie miewa konfliktów, po prostu ma taki charakter, i że Głuchow siedzieć przed telewizorem, owszem, lubi, i nawet nie tylko lubi, ale przedkłada nad inne zajęcia).
Głuchow bardzo się Malanowowi spodobał, chociaż ogólnie rzecz biorąc nie lubił nowych ludzi w starych kompaniach, zawsze obawiał się, że nagle zachowają się nie tak jak trzeba, i powstanie niezręczna sytuacja. Ale z Głuchowem wszystko było w porządku. Był on jakoś zdumiewająco przytulny i bez jadu — malutki, grubiutki, z zadartym nosem, nieco zaczerwienione oczka patrzyły przez mocne szkła. Po przyjściu wypił z zadowoleniem szklaneczkę wódki, którą go ugościł Weingarten, i był jawnie zmartwiony, że to już ostatnia. Kiedy go wzięto w krzyżowy ogień pytań, słuchał każdego bardzo uważnie, po profesorsku przechylając głowę na prawe ramię i zezując również w prawo. Nie, nie, odpowiadał, jakby przepraszając. Nie, nic podobnego ze mną się nie działo. Darujcie, ale ja nawet nie mogę sobie czegoś takiego wyobrazić… Temat mojej pracy! Obawiam się, że jest bardzo odległy od waszych zainteresowań: „Wpływ kulturalny USA na Japonię. Próba ilościowej i jakościowej analizy„…Tak, najwidoczniej jakaś idiosynkrazja, rozmawiałem z wybitnymi lekarzami — mówią, że to wyjątkowo rzadki wypadek… Wyglądało na to, że zapraszając Głuchowa trafili kulą w płot, ale dobrze się stało, że przyszedł. Był jakiś wyjątkowo z tego świata — wypił z przyjemnością i miał ochotę wypić jeszcze, z dziecinnym zadowoleniem jadł kawior, herbatę lubił cejlońską i uwielbiał kryminały. Na dziwacznego syna Zachara spoglądał z lękliwym zdumieniem, od czasu do czasu śmiejąc się niepewnie wysłuchiwał obłędnych opowieści z ogromnym zainteresowaniem, co chwila oburącz drapiąc się za uszami, i mruczał: „To wstrząsające… Nieprawdopodobne!“, Słowem, jeśli chodzi o Głuchowa, dla Malanowa wszystko było jasne. Nie należało od niego oczekiwać ani nowej informacji, ani tym bardziej sensownej rady.
Читать дальше