— A to ci dopiero — odezwał się Gurgenidze. Od razu zaczął lepiej wyglądać. — To znaczy, że ja też mam zaliczenie?
— Pan też — odrzekł instruktor.
Gurgenidze z wrażenia dostał czkawki. Wszyscy znowu się roześmiali, nawet Panin. Gurgenidze był speszony. Nguen Fu Dat też się śmiał, rozsznurowując skafander. Najwidoczniej czuł się doskonale.
— Panin i Kondratiew do kabin — odezwał się instruktor.
— Witaliju Jefremowiczu… — zaczął Kondratiew.
— A tak… — na twarzy instruktora pojawiło się zakłopotanie. Bardzo mi przykro, Siergiej, ale lekarz zabronił panu przeciążeń ponad normę. Na razie.
— Jak to? — spytał przestraszony Kondratiew.
— Zabronił kategorycznie.
— Ale przecież już się oswoiłem z siedmiokrotnymi.
— Bardzo mi przykro, Siergiej — powtórzył instruktor.
— To jakaś pomyłka — powiedział Kondratiew. — To niemożliwe.
Instruktor wzruszył ramionami.
— Przecież tak nie można — mówił Kondratiew z rozpaczą. Stracę formę. — Zerknął na Panina, który wbił wzrok w podłogę, i znowu spojrzał na instruktora. — Wszystko mi przepadnie.
— Tylko na razie — powtórzył instruktor.
— To znaczy na jak długo?
— Do specjalnego rozporządzenia. Najwyżej na dwa miesiące. To się zdarza. Na razie będzie pan trenował na pięciokrotnych, a potem pan nadrobi.
— To nic, Sierioża — powiedział basem Panin. — Odpoczniesz trochę od swoich wielokrotnych.
— Mimo wszystko bardzo bym prosił… — zaczął Kondratiew przymilnie. Nigdy w życiu nie mówił takim tonem.
Instruktor spochmurniał.
— Tracimy czas, Kondratiew. Proszę wejść do kabiny.
— Tak jest — powiedział cicho Siergiej i wykonał polecenie.
Usiadł w fotelu, przypiął się szerokimi pasami i zaczął czekać. Przed fotelem było lustro; Kondratiew zobaczył w nim zasępioną, złą twarz.
Już lepiej, żeby mnie wynieśli, powiedział do siebie. Mięśnie mi zwiotczeją i zaczynaj potem wszystko od początku. Kiedy w takim razie dojdę do dziesięciokrotnych? Albo przynajmniej do ośmiokrotnych? W dodatku wszyscy uważają mnie za sportowca, pomyślał ze złością. Lekarz też. Może mu powiedzieć? Wyobraził sobie, jak opowiada lekarzowi, po co mu to wszystko potrzebne, a lekarz patrzy na niego wesołymi wyblakłymi oczami i mówi: „Zachowaj umiar, Sierioża, umiar…”
— Asekurant — powiedział Kondratiew głośno pod adresem lekarza. Jednocześnie przyszło mu do głowy, że Witalij Jefremowicz może usłyszeć to przez słuchawkę do rozmów i wziąć te słowa do siebie.
— No i dobrze — powiedział głośno.
Kabiną zakołysało. Zaczął się trening.
Gdy wyszli z sali treningowej, Panin zaczął rozmasowywać obrzęki pod oczami. Zawsze po Wielkiej Wirówce miał takie obrzęki, jak zresztą wszyscy kursanci skłonni do otyłości. Panin bardzo dbał o swój wygląd. Był przystojny i przywykł się podobać innym.
— Ty nigdy nie masz tego draństwa — powiedział do Kondratiewa.
Kondratiew milczał.
— Masz dobrą figurę, sportsmenie. Jak szczupak.
— Chciałbym mieć twoje problemy — odezwał się Kondratiew.
— Przecież ci powiedzieli, że to tylko czasowo, dziwaku.
— Glacewowi też tak mówili, a potem go przenieśli do ZD.
— No cóż — powiedział rozsądnie Panin. — Widocznie nie było mu pisane.
Kondratiew zacisnął zęby.
— Myślałby kto — powiedział Panin. — Zabrali mu ośmiokrotne. Ja na przykład jestem prostoduszny facet…
Kondratiew zacisnął zęby.
— Posłuchaj — powiedział. — Bykow odciągnął „Tachmasib” od Jowisza dopiero na dwunastokrotnym przeciążeniu. A może o tym nie wiesz?
— Wiem.
— A Jusupow zginął dlatego, że nie wytrzymał ośmiokrotnego. To też wiesz?
— Jusupow to nawigator-badacz — rzekł Panin. — Nie ma się co z nami równać. A Bykow nigdy nie trenował przeciążeń.
— Jesteś pewien? — spytał zjadliwie Kondratiew.
— No, może i trenował, ale nie do przepukliny, jak ty, sportsmenie.
— Borka, ty naprawdę uważasz mnie za sportowca?
Panin popatrzył na niego zakłopotany.
— Widzisz — zaczął — ja nie mówię, że to źle… Na pewno przyda się w Przestrzeni.
— Dobra. Chodźmy do parku. Rozprostujemy kości.
Szli korytarzem. Panin, nie przestając masować worków pod oczami, zaglądał w każde okno.
— A dziewczyny ciągle grają — powiedział. Zatrzymał się przy oknie i wyciągnął szyję. — Aha… To ona!
— Jaka ona? — spytał Kondratiew.
— Nie wiem — odparł Panin.
— Niemożliwe.
— To znaczy, tańczyłem z nią przedwczoraj. Ale jak ma na imię, to nie wiem.
Sierioża też spojrzał w okno.
— O, widzisz? — powiedział Panin. — Ta z zabandażowanym kolanem.
Sierioża zobaczył dziewczynę z bandażem na nodze.
— Widzę — powiedział. — Chodźmy.
— Bardzo fajna dziewczyna — zachwalał Panin. — Bardzo. I mądra.
— Chodźmy, chodźmy — Kondratiew wziął Panina pod łokieć i pociągnął za sobą.
— Dokąd się tak spieszysz? — zdumiał się Panin.
Minęli puste audytoria i zajrzeli do symulatora. Był wyposażony, jak sterownia prawdziwego statku fotonowego, tylko nad pulpitem sterowniczym zamiast ekranu miał wmontowany wielki biały sześcian maszyny stochastycznej. Po włączeniu maszyna losowo przydzielała zadanie kosmogacyjne, a kursant miał opracować system komend sterowania, optymalnych do określonego zadania.
Teraz przed pulpitem kłębiły się maluchy. Studenci klęli, wymachiwali rękami i odpychali się nawzajem. Nagle zrobiło się cicho i rozległ się stukot klawiszy pulpitu. W męczącej ciszy zabrzęczała maszyna nad pulpitem zapaliła się czerwona lampka — sygnał złego rozwiązania. Maluchy ryknęły. Ściągnęły jednego z fotela i wypchnęły do przodu. Rozczochrany chłopak głośno krzyczał: „Przecież mówiłem!”
— Coś taki spocony? — spytał go pogardliwie Panin.
— To ze złości — odparł maluch.
Maszyna znowu zabrzęczała i nad pulpitem zapaliła się czerwona lampka.
— Przecież mówiłem! — zawył maluch.
— Przepraszam — powiedział Panin, przebijając się bokiem przez tłum.
Maluchy ucichły. Kondratiew zobaczył, jak Panin nachyla się nad pulpitem, potem szybko i pewnie zastukały klawisze, maszyna zamruczała i nad pulpitem zapaliła się zielona lampka. Maluchy jęknęły.
— Ale to przecież Panin! — odezwał się ktoś.
— To przecież Panin — powiedział z pretensją spocony młodziak do Kondratiewa.
— Spokojnej plazmy. — Panin przecisnął się przez tłum. — Róbcie tak dalej. Chodźmy, Siergieju Iwanowiczu.
Zajrzeli do pokoju obliczeniowego. Tam trwały zajęcia. Przy eleganckim szarym korpusie LANTO siedzieli w kucki trzej operatorzy i grzebali w schemacie. Z nimi tkwił smutny starosta drugiego roku Grisza Bystrow.
— Pozdrowienia od LANTO — rzucił Panin. — Bystrow nadal żyje. Dziwne.
Popatrzył na Kondratiewa i klepnął go po plecach. W korytarzu odpowiedziało dźwięczne echo.
— No, odezwij się — mruknął Panin.
— Nie trzeba, Borka — powiedział Kondratiew.
Zeszli po schodach, minęli westybul z wielkim brązowym popiersiem Ciołkowskiego i wyszli do parku. Przed wejściem chłopak z drugiego roku podlewał wężem kwiaty na klombie. Mijając go, Panin zadeklamował, przesadnie gestykulując: „Bez Kopytowa życie nie to, kochani, pozdrawiam, LANTO”. Kursant uśmiechnął się speszony i popatrzył na okno pierwszego piętra.
Weszli w wąską aleję, wysadzaną krzewami czeremchy. Panin zaczął głośno śpiewać, ale umilkł, gdy zza zakrętu wyszła im na spotkanie grupa dziewczyn w podkoszulkach i spodenkach. Wracały z boiska. Na przedzie, z piłką pod pachą, szła Katia. Jeszcze tylko tego brakowało, pomyślał Kondratiew. Zaraz zacznie się we mnie wpatrywać tymi okrągłymi oczami, całkiem jakby do mnie mówiły.
Читать дальше