— Cóż — odezwał się Mandel nienaturalnie wesołym głosem. Skoro już nas wyśledziła, to możemy chyba porozmawiać?
— Możemy — zgodził się Opanasienko. — Gdy skoczy, padnijcie twarzą do ziemi.
— Po co? — spytał z urazą Mandel.
— Leżącego nie ruszy — wyjaśnił Opanasienko.
— Ach tak, prawda.
— Jeszcze tylko drobiazg — warknął Nowago. — Wiedzieć, kiedy skoczy.
— Zauważycie — odparł Opanasienko. — Zaczniemy strzelać.
— Ciekawe — zastanowił się Mandel. — Czy ona napada na mimikrodony, gdy stoją słupkiem na ogonie i tylnych łapach? Właśnie! — zawołał. — Może ona bierze nas za mimikrodony?
— Mimikrodonów nie trzeba tropić i atakować z prawej strony — odrzekł Opanasienko lekko rozdrażniony. — Wystarczy do nich podejść i jeść, zaczynając od ogona albo od głowy, wedle życzenia.
Kwadrans później znowu przecięli koleinę, po kolejnych dziesięciu minutach jeszcze jedną. Mandel zamilkł. Teraz już nie wyjmował prawej ręki z kieszeni.
— Skoczy za jakieś pięć minut — w głosie Opanasienki dało się wyczuć napięcie. — Teraz jest po naszej prawej stronie.
— Ciekawe — odezwał się cichutko Mandel. — Czy gdybyśmy szli tyłem, też skoczyłaby z prawej strony?
— Bądź pan cicho, Łazarzu Grigoriewiczu — powiedział przez zęby Nowago.
Skoczyła po trzech minutach. Pierwszy strzelił Morgan. Nowago zadzwoniło w uszach; zobaczył podwójny wybuch wystrzału, proste jak promienie ślady dwóch torów i białe gwiazdy eksplozji na grzbiecie wydmy. Sekundę później strzelił Opanasienko. Bach, bach, bach, ba bach! — rozległ się łoskot wystrzałów. Słychać było jak pociski z tępym trzaskiem wybuchają w piasku. Przez chwilę Nowago miał wrażenie, że widzi wyszczerzoną mordę z wytrzeszczonymi oczami, ale rozbłyski wybuchów i tory już się przemieściły, a on zrozumiał, że się pomylił. Coś długiego i szarego przemknęło wysoko nad wydmami, przecinając gasnące nici torów pocisków. Dopiero wtedy Nowago rzucił się na piasek. Mandel klęczał na jednym kolanie, trzymając pistolet w wyciągniętej ręce i pospiesznie opróżniając magazynek gdzieś pomiędzy Morganem i Opanasienką. Bach ba bach, bach ba bach! — grzmiały karabiny. Teraz tropiciele strzelali po kolei. Nowago zobaczył, jak wysoki Morgan na czworakach wdrapuje się na wydmę i upada, jak jego ramiona trzęsą się od wystrzałów. Opanasienko strzelał z kolana; białe rozbłyski raz za razem oświetlały jego czarne okulary i czarny kaganiec maski tlenowej.
Zapadła cisza.
— Przepędziliśmy ją — oznajmił Opanasienko, wstając i otrzepując piasek z kolan. — Zawsze tak jest, jeśli się w porę otworzy ogień, ona odskakuje w bok i ucieka.
— Raz ją trafiłem — powiedział głośno Humphrey Morgan. Było słychać, jak z brzękiem wyciąga pusty magazynek.
— Przyjrzałeś się jej? — spytał Opanasienko. — No tak, przecież on nie słyszy.
Nowago, stękając, wstał i popatrzył na Mandela. Mandel podwinął połę kurtki i wciskał pistolet do kabury. Nowago powiedział:
— No wie pan, Łazarzu Grigoriewiczu…
Mandel zakaszlał zakłopotany.
— Zdaje się, że nie trafiłem — powiedział. — Porusza się z niesamowitą prędkością.
— Barrrdzo się cieszę, że pan nie trafił — rzekł ostro Nowago. Tu było zbyt wiele celów!
— Ale widział ją pan, Piotrze Aleksiejewiczu? — spytał Mandel. Nerwowo pocierał ręce w futrzanych rękawiczkach. — Przyjrzał się pan?
— Szara i długa jak szczupak.
— I nie ma kończyn! — zawołał podekscytowany Mandel. — Doskonale widziałem, że nie ma kończyn! Moim zdaniem, nie ma również oczu!
Tropiciele podeszli do lekarzy.
— W takiej ciemności — odezwał się Opanasienko — łatwo wyliczyć, czego jeszcze nie ma. Znacznie trudniej zauważyć, co ma — roześmiał się. — Dobrze, towarzysze. Najważniejsze, że odbiliśmy atak.
— Pójdę poszukać ciała — rzekł niespodziewanie Morgan. — Raz ją trafiłem.
Opanasienko odwrócił się do niego.
— Co mówiłeś, Fiodor? — spytał Morgan.
— W żadnym wypadku — powiedział Nowago.
Opanasienko chwycił wpół Morgana i krzyknął:
— Nie, Humphrey! Nie ma czasu! Poszukamy jutro, razem, w drodze powrotnej.
Mandel popatrzył na zegarek.
— Oho! Już piętnaście po dziesiątej. Jak długo jeszcze będziemy szli, Fiodorze Aleksandrowiczu?
— Najwyżej dziesięć kilometrów. Na dwunastą będziemy na miejscu.
— Doskonale — powiedział Mandel. — A gdzie moja torba? Obrócił się w miejscu. — A, jest…
— Pójdziemy tak, jak poprzednio — rzekł Opanasienko. — Wy z lewej strony. Może jest tu jeszcze jedna…
— Teraz nie ma się już czego bać — mruknął Nowago. — Łazarz Grigoriewicz ma pusty magazynek.
Szli tak jak wcześniej. Nowago pięć metrów za Mandelem, przed nim z lewej strony Opanasienko z karabinem pod pachą, z tyłu po prawej Morgan z karabinem na szyi.
Opanasienko cały czas myślał, że tak dłużej być nie może. Niezależnie od tego, czy Morgan zabił tą gadzinę, czy nie, pojutrze trzeba pójść do Bazy i zorganizować obławę. Na wszystkich crawlerach i łazikach, z bronią, dynamitem i rakietami… Uśmiechnął się, bo przyszedł mu do głowy argument dla swarliwego Iwanienki. Powie mu: „Na Marsie pojawiły się dzieci, pora oczyścić planetę z wszelkiej gadziny”.
Co za noc, pomyślał Nowago. Nie gorsza od tych, kiedy błądziłem po tajdze. A przecież to, co najważniejsze, jeszcze się nie zaczęło i nie skończy się wcześniej niż o piątej rano. O piątej, no, może o szóstej chłopak już będzie krzyczał na całą planetę. Żeby tylko Mandel nie zawiódł. Na pewno nie zawiedzie. Tatuś Mark Sławin może być spokojny. Za kilka miesięcy cała baza będzie nosić chłopaka na rękach i powtarzać: „A kto to taki malutki? Kto taki pulchniutki?” Trzeba tylko bardzo dokładnie przemyśleć sprawę z wirówką. A w ogóle, to najwyższa pora ściągnąć z Ziemi dobrego pediatrę. Szkoda, że następny statek będzie dopiero za rok.
Nowago nie miał wątpliwości, że urodzi się właśnie chłopak.
Bardzo lubił chłopców, których można nosić na rękach, od czasu do czasu pytając: „A kto to taki malutki?”
Prawie tacy sami
Za chwilę mieli ich wezwać. Siedzieli na korytarzu, na parapecie przed drzwiami. Sierioża Kondratiew machał nogami, a Panin wykręcał krótką szyję, patrząc przez okno na park, gdzie na boisku do siatkówki skakały dziewczyny z wydziału zdalnego sterowania.
Sierioża Kondratiew podsunął pod siebie dłonie i patrzył na drzwi, na błyszczącą czarną tabliczkę z napisem: „Wielka wirówka”. Wyższa Szkoła Kosmogacji składa się z czterech wydziałów; trzy z nich mają sale treningowe opatrzone tabliczkami z takim napisem. Zawsze się człowiek denerwuje, jak go mają wezwać do Wielkiej Wirówki. Panin na przykład gapi się na dziewczyny wyłącznie po to, żeby nie dać po sobie poznać, że się denerwuje. A Panin ma przecież najzwyklejszy trening.
— Dobrze grają — powiedział Panin basem.
— Dobrze — przyznał Sierioża nie odwracając się.
— Czwórka ma wspaniały serw.
— Tak — Sierioża wzruszył ramionami, ale się nie odwrócił. On też miał dobry serw.
Panin spojrzał na Sieriożę, potem na drzwi i powiedział:
— Dzisiaj cię stąd wyniosą.
Sierioża nie odezwał się.
— Nogami do przodu — dodał Panin.
— Jasne — burknął Sierioża. — Za to ciebie na pewno nie wyniosą.
— Spokojnie, sportsmenie — powiedział Panin. — Sportowiec powinien być spokojny, opanowany i zawsze gotów.
Читать дальше