— Tak — rzekł Nowago rozglądając się. — Lepiej być cicho. Podobno ona ma doskonały słuch.
Mandel zamrugał oszronionymi rzęsami i wyciągnął z kabury ciepły pistolet. Szczęknął zamkiem i wsunął broń za cholewę prawego buta. Nowago wyjął swój pistolet i umieścił go za cholewą lewego buta.
— Strzela pan lewą? — spytał Mandel.
— Tak.
— To dobrze.
— Tak, podobno.
Popatrzyli na siebie, ale nad maską i poniżej futrzanej lamówki kaptura nic już nie było widać.
— Chodźmy — rzekł Mandel.
— Chodźmy, Łazarzu Grigoriewiczu. Tylko gęsiego.
— Dobrze — zgodził się wesoło Mandel. — Ja przodem.
Pierwszy szedł Mandel, z torbą w lewej ręce, pięć metrów za nim Nowago. Jak szybko się ściemnia, myślał Nowago. Zostało jeszcze dwadzieścia pięć kilometrów. Może trochę mniej. Dwadzieścia pięć kilometrów przez pustynię w kompletnych ciemnościach… I w każdej sekundzie ona się może na nas rzucić. Zza tej wydmy na przykład.
Albo zza tamtej. Wzdrygnął się. Trzeba było wyjechać z rana. Ale kto wiedział, że na trasie jest kawerna? Wyjątkowy pech. Tak czy owak, trzeba było wyjechać rano. Albo jeszcze wczoraj, razem z samochodem terenowym, który zawiózł na plantację pieluszki i aparaturę. Ale nie, przecież Mandel wczoraj operował. Ściemnia się. Mark pewnie nie może sobie znaleźć miejsca. Pewnie co chwila biegnie na wieżę popatrzeć, czy nie jadą długo wyczekiwani lekarze. A długo wyczekiwani lekarze wloką się piechotą przez nocną pustynię. Inna go uspokaja, ale też się pewnie denerwuje. To ich pierwsze dziecko, a prócz tego pierwsze dziecko urodzone na Marsie, pierwszy Marsjanin… Irina to zdrowa i zrównoważona kobieta. Wspaniała kobieta! Ale na ich miejscu nie decydowałbym się tu na dziecko. No nic, wszystko będzie dobrze. Żeby nas tylko coś nie zatrzymało…
Nowago przez cały czas patrzył w prawo, na szarzejące w oddali grzbiety wydm. Mandel też patrzył w tamtą stronę i dlatego nie od razu zauważyli tropicieli. Było ich dwóch i zjawili się z lewej strony.
— Ahoj, przyjaciele! — krzyknął wyższy.
Drugi, niższy, niemal kwadratowy, zarzucił karabin na ramię i pomachał ręką.
Nowago westchnął z ulgą.
— To przecież Opanasienko i Kanadyjczyk Morgan. Hej, towarzysze! — zawołał radośnie.
— Co za spotkanie! — powiedział, podchodząc, wysoki Humphrey Morgan. — Dobry wieczór, doktorze. — Uścisnął rękę Mandelowi. — Dobry wieczór, doktorze — powtórzył, podając dłoń Nowago.
— Witajcie, towarzysze — zahuczał Opanasienko. — Skąd się tu wzięliście?
Zanim Nowago zdążył odpowiedzieć, Morgan nieoczekiwanie oznajmił:
— Dziękuję, zagoiło się — i znowu wyciągnął dłoń do Mandela.
— Co? — spytał osłupiały Mandel. — Aaa… to się cieszę.
— O nie, jeszcze jest w obozie — powiedział Morgan. — Ale on też już prawie zdrowy.
— Czemu pan mówi takie dziwne rzeczy, Morgan? — Zapytał zbity z tropu Mandel.
Opanasienko złapał Morgana za brzeg kaptura, przyciągnął do siebie i krzyknął mu do samego ucha:
— Nic z tego, Humphrey! Przegrałeś!
Odwrócił się do lekarzy i wyjaśnił, że godzinę temu Kanadyjczyk przypadkowo uszkodził w nausznikach membrany słuchowe.
Teraz nic nie słyszy, ale zapewnia, że może się doskonale obejść w marsjańskiej atmosferze bez pomocy techniki akustycznej.
— Mówi, że i tak wie, co ludzie mogą mu powiedzieć. Założyliśmy się i przegrał. Teraz będzie pięć razy pod rząd czyścił mój karabin.
Morgan się roześmiał i oznajmił, że Gala z Bazy nie ma tu nic do rzeczy. Opanasienko machnął beznadziejnie ręką i spytał:
— Idziecie na plantację, na biostację?
— Tak — odparł Nowago. — Do Sławinów.
— Słusznie — przyznał Opanasienko. — Czekają na Was. A dlaczego piechotą?
— Coś podobnego! — zawołał zawiedziony Morgan. — Zupełnie nic nie słyszę!
Opanasienko przyciągnął go do siebie i krzyknął:
— Poczekaj, potem ci opowiem!
— Good — zgodził się Morgan. Odszedł na bok, rozejrzał się i ściągnął z ramienia karabin. Tropiciele mieli ciężkie dwururki, automaty z magazynkiem na dwadzieścia pięć wybuchowych kul.
— Utopiliśmy crawler — wyjaśnił Nowago.
— Gdzie? — spytał szybko Opanasienko. — Kawerna?
— Kawerna. Na trasie, mniej więcej czterdziesty kilometr.
— Kawerna! — zawołał radośnie Opanasienko. — Słyszysz, Humphrey? Jeszcze jedna kawerna!
Morgan stał do nich plecami i kręcił głową, patrząc na ciemniejące wydmy.
— Dobra — powiedział Opanasienko. — To później. A więc utopiliście crawler i postanowiliście iść na piechotę? A broń macie?
— No pewnie. — Mandel poklepał się po nodze.
— Taak — rzekł Opanasienko. — Trzeba was będzie odprowadzić. Humphrey! Do licha, nie słyszy…
— Niech pan poczeka — powiedział Mandel. — A po co?
— Ona gdzieś tu jest — wyjaśnił Opanasienko. — Widzieliśmy ślady.
Mandel i Nowago popatrzyli na siebie.
— Pan, Fiodorze Aleksandrowiczu, wie najlepiej — odezwał się niepewnie Nowago. — Ale sądziłem… w końcu jesteśmy uzbrojeni…
— Wariaci — rzekł z przekonaniem Opanasienko. — U was w Bazie wszyscy są, za przeproszeniem, niespełna rozumu. Ostrzegamy, tłumaczymy, a tu proszę. Nocą. Przez pustynię. Z pistoletem. Co, mało wam Chlebnikowa?
Mandel wzruszył ramionami.
— Moim zdaniem, w tej sytuacji… — zaczął, ale Morgan syknął „Cicho!” Opanasienko błyskawicznie zerwał z ramienia karabin i stanął obok Kanadyjczyka.
Nowago cicho sapnął i wyciągnął z buta pistolet.
Słońce już się prawie schowało — nad czarnymi poszarpanymi sylwetkami diun świecił tylko wąski, żółtozielony pasek. Niebo było czarne, pełne gwiazd. Ich blask oświetlał lufy karabinów; było widać, jak lufy powoli przesuwają się w prawo i w lewo.
Potem Humphrey powiedział:
— Pomyłka. Proszę o wybaczenie.
Wszyscy od razu się odprężyli. Opanasienko krzyknął do ucha Morganowi:
— Humphrey, oni idą do biostacji, do Iriny Wiktorowny! Musimy ich odprowadzić!
— Good . Idę — powiedział Morgan.
— Idziemy razem! — krzyknął Opanasienko.
— Good . Idziemy razem.
Lekarze cały czas trzymali w rękach pistolety. Morgan odwrócił się do nich i zawołał:
— To niepotrzebne! Schowajcie broń!
— Tak, schowajcie — poparł go Opanasienko. — Nawet nie próbujcie strzelać. I włóżcie okulary.
Tropiciele byli już w okularach na podczerwień. Mandel wstydliwie wsunął pistolet do głębokiej kieszeni kurtki i przełożył torbę do drugiej ręki. Nowago po chwili wahania wsunął swój za cholewę buta.
— Idziemy — ponaglił Opanasienko. — Zaprowadzimy was nie trasą, ale prosto, przez wykopki. Będzie bliżej.
Teraz przodem, po prawej stronie Mandela szedł Opanasienko z karabinem pod pachą; z tyłu, obok Nowago, kroczył Morgan. Karabin na długim rzemieniu wisiał mu na szyi. Opanasienko szedł szybko, ostro skręcając na zachód.
W okularach wydmy wydawały się czarno-białe, a niebo szare i puste. Pustynia szybko stygła i rysunek stawał się coraz mniej kontrastowy, jakby zasnuwała go mgła. Albo dym.
— Dlaczego tak was ucieszyła nasza kawerna, Fiodorze Aleksandrowiczu? — spytał Mandel. — Woda?
— Jasne — odparł Opanasienko, nie odwracając się. — Po pierwsze, woda, a po drugie, w jednej kawernie znaleźliśmy oblicowane płyty.
— Ach tak — bąknął Mandel. — Rzeczywiście.
Читать дальше