Kto pierwszy użył tego słowa, nie sposób już teraz dojść. Zdaniem Rudolfa Sikorskiego słowo to wyjątkowo precyzyjnie i groźnie oddawało istotę rzeczy. Jeszcze w 39 roku, rok po narodzinach „podrzutków”, ksenotechnicy, którzy zajmowali się demontażem opustoszałego inkubatora, znaleźli w jego wnętrzu podłużną skrzynkę z bursztynowca zawierającą trzynaście szarych, grubych krążków dziwnie oznakowanych. W inkubatorze znaleziono wówczas przedmioty znacznie bardziej zagadkowe niż ta skrzynka-futerał i dlatego nikt nie zwrócił na nią szczególnej uwagi. Futerał przetransportowano do Muzeum Kultur Pozaziemskich, opisano w tajnym biuletynie „Materiały dotyczące inkubatora-sarkofagu” jako element systemu zabezpieczającego, następnie futerał z honorem przetrzymał słaby atak jakiegoś uczonego, który próbował dowiedzieć się, co to takiego i do czego mógłby się przydać, a następnie powędrował do przepełnionego działu przedmiotów kultury materialnej o niewyjaśnionym przeznaczeniu, gdzie o nim szczęśliwie zapomniano na całe dziesięć lat.
W początkach 49 roku pomocnik Rudolfa Sikorskiego do sprawy „podrzutków” (powiedzmy, że nazywał się Iwanow) wszedł do gabinetu swojego szefa i położył przed nim projektor włączony na 211 stronie szóstego tomu „Materiałów”. Ekscelencja spojrzał i zdębiał. Zobaczył fotografię elementu „systemu zabezpieczającego 15/156 A” — trzynaście szarych krążków w gniazdach futerału z bursztynowca. Trzynaście dziwacznych hieroglifów, tych samych, nad którymi przestał sobie łamać głowę, świetnie znanych z fotografii trzynastu dziecinnych rąk. Po znaczku na krążek. Po krążku na każdy łokieć.
To nie mogło być przypadkiem. To musiało coś oznaczać. Coś bardzo ważnego. Pierwszym odruchem Rudolfa Sikorskiego była chęć natychmiastowego sprowadzenia z Muzeum tego „elementu 15/156 A” i ukrycie go w sejfie. Przed wszystkimi. Przed samym sobą. Rudolf Sikorski przestraszył się. Po prostu przestraszył się. A najgorsze było to, że sam nie rozumiał, dlaczego tak się boi.
Iwanow był również przerażony. Wymienili spojrzenia i zrozumieli się bez słów. Zobaczyli ten sam obraz — trzynaście opalonych, podrapanych bomb z wesołym krzykiem biega, pływa, łazi po drzewach w różnych punktach kuli ziemskiej, a tu, o dwa kroki stąd, trzynaście detonatorów do tych bomb w złowieszczej ciszy czeka na swoją godzinę.
Oczywiście była to chwila słabości. Przecież nic strasznego się nie stało. Znikąd nie wynikało, że krążki ze znaczkami to detonatory bomb, przełączniki ukrytego programu. Po prostu z przyzwyczajenia przewidywali najgorsze, kiedy sprawa dotyczyła „podrzutków”. Ale nawet jeśli ta panika wyobraźni nie była fałszywa, nawet w tym ostatecznym wypadku na razie nie stało się nic strasznego. W każdej chwili detonatory można było zniszczyć. W każdej chwili można je było zabrać z Muzeum i wysłać gdzieś na koniec Galaktyki, na kraniec zamieszkanego Wszechświata, a gdyby zaszła konieczność, jeszcze dalej.
Rudolf Sikorski zadzwonił do dyrektora Muzeum i poprosił go, aby przysłał eksponat taki a taki do dyspozycji Rady Światowej — do rąk własnych jego, Rudolfa Sikorskiego. Nastąpiła nieco zdumiona, idealnie grzeczna odmowa. Okazało się (Sikorski nie miał o tym poprzednio zielonego pojęcia), że eksponatów z Muzeum, i to nie tylko z Muzeum Kultur Pozaziemskich, ale z dowolnego muzeum na Ziemi nie wydaje się — ani osobom prywatnym, ani Radzie Światowej, ani nawet samemu Panu Bogu. Gdyby sam Stwórca zapragnął osobiście popracować nad jakimś eksponatem, musiałby w tym celu przyjść do Muzeum, okazać odpowiednie pełnomocnictwa i dopiero wtedy w murach Muzeum mógłby przeprowadzać swoje badania, do przeprowadzania których stworzono by mu wszelkie warunki — laboratoria, aparaturę, konsultacje i tak dalej, i temu podobne.
Sprawa skomplikowała się w sposób nieoczekiwany, ale pierwszy szok już minął. Koniec końców dobre chociaż i to, że bombie po to, żeby połączyć się z detonatorem, potrzebne będą w najgorszym razie przynajmniej „odpowiednie pełnomocnictwa”. I wreszcie tylko od Rudolfa Sikorskiego zależało, czy przekształci Muzeum w sejf o nieco większych niż zwykle rozmiarach. A właściwie po jakiego diabła? Skąd bomby będą wiedzieć, gdzie znajdują się detonatory i że one w ogóle istnieją? Nie, to była po prostu chwila słabości. Jedna z niewielu takich chwil w jego życiu.
Detonatorami zajęto się teraz bardzo starannie. Odpowiednio dobrani ludzie zaopatrzeni w odpowiednie pełnomocnictwa i listy polecające przeprowadzili w świetnie wyposażonych laboratoriach Muzeum cykl starannie przemyślanych eksperymentów. Rezultaty tych eksperymentów można by śmiało nazwać zerowymi, gdyby nie jedna dziwna i mówiąc otwarcie tragiczna okoliczność.
Jeden z detonatorów poddano próbom na regenerację. Eksperyment dał rezultat ujemny — w odróżnieniu od wielu przedmiotów materialnej kultury Wędrowców detonator nr 12 (znak — gotyckie M), kiedy go zniszczono, nie zrekonstruował się. A dwa dni później w północnych Andach trafiła pod kamienną lawinę grupa uczniów z internatu Templado — dwadzieścioro dziewcząt i chłopców wraz z Nauczycielem. Wiele z nich było rannych i potłuczonych, ale wszyscy uszli z życiem, oprócz Edny Lasco, personalna teczka nr 12, znak „gotyckie M”.
Niewątpliwie mógł to być przypadek. Ale eksperymenty nad detonatorami przerwano i przez Radę Światową udało się uzyskać zakaz kontynuowania ich w przyszłości.
I zdarzył się jeszcze jeden wypadek, ale znacznie później, już w 62 roku, kiedy Rudolf Sikorski, według miejscowego kryptonimu „Wędrowiec”, był rezydentem na planecie Saraksz.
Rzecz w tym, że korzystając z jego nieobecności, grupie psychologów wchodzących w skład Komisji d/s Trzynastu, udało się uzyskać zezwolenie na częściowe ujawnienie tajemnicy osobowości jednemu z „podrzutków”. Uczestnikiem eksperymentu został wybrany Korniej Jaszmaa — numer 11, znak „Elbrus”. Po niezwykle starannym przygotowaniu opowiedziano mu całą prawdę o jego pochodzeniu. Opowiedziano mu tylko o nim. Więcej o nikim.
Korniej Jaszmaa kończył wtedy szkołę Progresorów. Sądząc po wynikach wszystkich badań był to człowiek o niezwykle odpornej psychice, niezwykle silnej woli i w ogóle nieprzeciętny, na co wskazywały także inne cechy jego charakteru. Psychologowie nie omylili się. Kornej Jaszmaa odniósł się do informacji ze zdumiewająco zimną krwią — najwidoczniej otaczający go świat był dla niego znacznie bardziej interesujący niż tajemnica własnego pochodzenia. Delikatne ostrzeżenia psychologów, że być może zakodowano w nim ukryty program, który w każdej chwili może skierować jego działania przeciwko interesom ludzkości, przyjął całkowicie obojętnie. Szczerze wyznał, że chociaż rozumie, że stanowi potencjalne zagrożenie, absolutnie w to nie wierzy. Chętnie przystał na regularną samoobserwację, włącznie z codziennym pomiarem swoich uczuć za pomocą indykatora emocji, i nawet sam zaproponował przeprowadzenie dowolnie głębokiej mentoskopii. Słowem, Komisja mogła być zadowolona — przynajmniej jeden z „podrzutków” stał się teraz świadomym i silnym sojusznikiem Ziemi.
Kiedy Rudolf Sikorski dowiedział się o tym, początkowo bardzo się rozgniewał, ale potem doszedł do wniosku, że w ostatecznym rachunku taki eksperyment może przynieść korzyść. Od samego początku nalegał na zachowanie tajemnicy osobowości „podrzutków” przede wszystkim ze względu na bezpieczeństwo Ziemi. Nie chciał, żeby do dyspozycji „podrzutków”, kiedy program się włączy, oprócz tego podświadomego programu, była jeszcze pełna świadomość o tym, kim są i co się z nimi dzieje. Wolałby, żeby się miotali nie wiedząc, czego szukają, żeby zachowywali się dziwnie i absurdalnie. Ale koniec końców dla kontroli dobrze było mieć jednego (ale nie więcej) „podrzutka” dysponującego pełnią informacji o sobie. Jeżeli program w ogóle istnieje, to niewątpliwie jest tak zorganizowany, że żadna świadomość nie będzie w stanie mu przeciwdziałać. Inaczej Wędrowcom nie opłaciłaby się skórka za wyprawkę. Ale bez wątpienia zachowanie człowieka świadomego istnienia programu będzie się biegunowo różnić od zachowania pozostałych.
Читать дальше