3 stycznia do Rudolfa Sikorskiego zadzwonił lekko zaniepokojony Leonid Gorbowski. Okazuje się, że pół godziny temu rozmawiał ze swoim starym przyjacielem ksenologiem z Tagory, akredytowanym przez ostatnie dwa lata przy uniwersytecie moskiewskim. W czasie rozmowy Tagorianin jakby bez zainteresowania zapytał, czy potwierdziła się informacja o niezwykłym znalezisku w systemie EN 9193. Zaskoczony tym pytaniem znienacka Gorbowski zaczął coś niejasno przebąkiwać w tym sensie, że już od dawna nie jest Zwiadowcą, że to już dawno leży poza sferą jego zainteresowań i że w ogóle nie bardzo wie, o co chodzi, a w końcu z ulgą i całkiem szczerze oznajmił, że owej informacji nie czytał. Tagorianin natychmiast zmienił temat, ale ta część rozmowy pozostawiła po sobie nieprzyjemny osad.
Rudolf Sikorski zrozumiał, że rozmowa ta niewątpliwie będzie miała jeszcze dalszy ciąg. I nie omylił się.
7 stycznia nieoczekiwanie odwiedził go świeżo przybyły na Ziemię kolega, jeśli tak można powiedzieć, po fachu, wielce szanowany doktor As-Su. Celem tej wizyty było sprecyzowanie wielu rzeczywiście niezmiernie istotnych szczegółów dotyczących planowanego rozszerzenia strefy działań oficjalnych obserwatorów Tagory na naszej planecie. Kiedy oficjalna część rozmowy została zakończona i malutki doktor As-Su zaczął popijać swój ulubiony ziemski napój (zimna kawa zbożowa ze sztucznym miodem), wysokie strony zaczęły się wymieniać zabawnymi i strasznymi opowieściami na tematy historyczne, co było ich od dawna ulubionym zajęciem i w czym obydwaj osiągnęli mistrzostwo.
W szczególności doktor As-Su opowiedział, jak sto pięćdziesiąt ziemskich lat temu przy budowie fundamentów dla Trzeciej Wielkiej Maszyny budowniczowie odkryli w bazaltowej skale Przypolarnego Kontynentu zdumiewające urządzenie, które, używając ziemskiej terminologii, można by nazwać wylęgarnią i która zawierała dwieście trzy poczwarki Tagorian w stanie lagentnym. Wieku znaleziska nie udało się precyzyjnie określić, jednakże było oczywiste, że owa wylęgarnia została umieszczona w skale długo przed Wielką Rewolucją Genetyczną, to znaczy w tych czasach, kiedy każdy Tagorianin przechodził w swoim rozwoju stadium larwy…
— Niebywałe — wymamrotał Sikorski. — Czyżby w tamtych czasach Tagorianie mieli już tak rozwiniętą technikę?
— Oczywiście, że nie! — odpowiedział doktor As-Su. — Niewątpliwie było to dzieło Wędrowców.
— Ale po co?
— Zbyt trudno jest na to odpowiedzieć. Nawet nie próbowaliśmy odpowiedzieć.
— I co dalej się stało z tymi dwoma setkami maleńkich Tagorian?
— Hm… Zadaje pan dziwne pytanie. Larwy zaczęły się spontanicznie rozwijać, więc oczywiście natychmiast zniszczyliśmy całe to urządzenie wraz z jego zawartością… Czyżby pan mógł wyobrazić sobie społeczność, która w tej sytuacji zachowałaby się inaczej?
— Mógłbym — odpowiedział Sikorski.
Następnego dnia, 8 stycznia 38 roku, Najwyższy Ambasador Zjednoczonej Tabory ze względu na stan zdrowia powrócił do ojczyzny. A po jeszcze kilku dniach na Ziemi i na wszystkich pozostałych planetach, na których osiedlali się i pracowali Ziemianie, nie został ani jeden Tagorianin. A po upływie miesiąca wszyscy bez wyjątku Ziemianie, którzy pracowali na Tagorze, zostali postawieni przed koniecznością powrotu na Ziemię. Kontakty z Tagorą zostały przerwane na dwadzieścia pięć lat.
Wszystkie urodziły się jednego dnia — pięć dziewczynek i ośmiu chłopców, silne, wrzaskliwe, idealnie zdrowe noworodki. W chwili ich narodzin wszystko już było przygotowane. Przyjęli je i zbadali najwybitniejsi lekarze członkowie Rady Światowej i konsultanci Komisji Opieki nad Trzynastką. Wykąpane i spowite w pieluchy tego samego dnia specjalnie przygotowany statek kosmiczny dostarczył na Ziemię. Wieczorem w trzynastu żłobkach rozrzuconych na wszystkich sześciu kontynentach troskliwe piastunki krzątały się wokół trzynastu sierot, które nigdy nie zobaczą swoich rodziców i których jedyną matką będzie od dzisiaj cała ogromna i dobrotliwa ludzkość. Legendy o ich pochodzeniu były już przygotowane przez samego Rudolfa Sikorskiego i za specjalną zgodą Rady Światowej wprowadzone do WMI.
Los Lwa Abałkina, podobnie jak losy jego dwanaściorga braci i sióstr, był od tego momentu zaprogramowany na wiele lat z góry i przez długi czas absolutnie niczym się nie różnił od losów milionów jego zwyczajnych ziemskich rówieśników.
W żłobku, jak każdy niemowlak, początkowo leżał, potem pełzał, potem raczkował, aż wreszcie zaczął biegać. Otaczały go identyczne niemowlęta, troszczyli się o niego dorośli tacy sami jak w setkach tysięcy innych żłobków na całej planecie.
Co prawda, miał wyjątkowe szczęście, jakie przypadło w udziale tylko niewielu. Tego samego dnia, kiedy go przywieziono do żłobka, zaczęła tam pracować jako zwyczajny lekarz Jadwiga Lekanowa — jedna z najwybitniejszych na świecie specjalistek w dziedzinie psychologii dziecięcej. Z jakiegoś powodu postanowiła zejść ze szczytów czystej nauki i powrócić do tego, od czego zaczynała kilkadziesiąt lat temu. A kiedy sześcioletniego Lwa Abałkina przeniesiono wraz z całą jego grupą do szkoły w Syktywkarze, Jadwiga Lekanowa uznała, że pora popracować teraz z dziećmi w wieku szkolnym i przeniosła się na posadę lekarza do tej samej szkoły.
Lew Abałkin rósł i rozwijał się jak każdy zwyczajny chłopiec, być może skłonny do niejakiej melancholii, skryty, ale odchylenia od norm psychicznych nie wykraczały poza przeciętną i znacznie odbiegały od możliwych skrajnych odchyleń. Również zadowalająco przebiegał jego rozwój fizyczny. Nie różnił się od innych dzieci ani nadmierną delikatnością, ani przesadną siłą. Krótko mówiąc, był to mocny, zdrowy, zupełnie przeciętny chłopiec, różniący się od swoich kolegów, przeważnie Słowian, tylko kruczoczarnymi prostymi włosami, z których był nadzwyczaj dumny i starał się żeby sięgały mu co najmniej do ramion. Tak było do listopada czterdziestego siódmego roku.
16 listopada przeprowadzając okresowe badania Jadwiga Lekanowa zauważyła u Lwa w zgięciu łokcia niewielki siniak i lekką opuchliznę. Siniak u chłopca nie jest niczym dziwnym i Jadwiga Lekanowa nie zwróciła na niego uwagi, a potem oczywiście w ogóle o wszystkim by zapomniała, gdyby po tygodniu 23 listopada nie okazało się, że siniak nie tylko nie znikł, ale przeszedł dziwną metamorfozę. Właściwie nie można już go było nazwać siniakiem, było to coś w rodzaju tatuażu — żółtawobrązowy niewielki znak w kształcie stylizowanej litery „x”. Ostrożna rozmowa wykazała, że Lew Abałkin nie ma pojęcia, skąd się to wzięło i dlaczego. Było jasne, że do tej pory po prostu nie wiedział i nie zauważył, co się tam pojawiło na zgięciu prawego łokcia.
Po namyśle Jadwiga Lekanowa uznała za swój obowiązek zawiadomić o tym odkryciu Rudolfa Sikorskiego. Rudolf Sikorski wysłuchał informacji bez żadnych emocji, jednakże w końcu grudnia nagle zadzwonił do Jadwigi Lekanowej i zainteresował się, jak wygląda sprawa ze znamieniem na ręku Lwa Abałkina. Bez zmian, odpowiedziała nieco zaskoczona Jadwiga Lekanowa. Jeśli to pani nie sprawi trudności, poprosił Rudolf Sikorski, to proszę kiedyś sfotografować to znamię tak, żeby chłopiec tego nie zauważył, i przysłać mi zdjęcie.
Lew Abałkin był pierwszym „podrzutkiem”, u którego na zgięciu prawego łokcia pojawiło się znamię. W ciągu następnych dwóch miesięcy znamiona o mniej lub więcej wymyślnym rysunku pojawiły się u jeszcze ośmiu „podrzutków” w identycznych okolicznościach — początkowo siniak, lekka opuchlizna bez żadnej przyczyny, bez żadnego bólu, a po tygodniu — żółtobrązowy znak. Pod koniec 48 roku „piętno Wędrowców” nosiła już cała trzynastka. I wtedy właśnie dokonano doprawdy zdumiewającego i strasznego odkrycia, które zrodziło pojęcie „detonatora”.
Читать дальше