Red zobaczył, jak przełykając ostatnie kęsy i wciskając na głowę miękki kapelusz wychodzi z hotelu Richard Nunnun. Dziarsko sturlał się ze stopni — świeżo wykąpany, malutki, pulchniutki, różowy, taki okropnie zadowolony i przekonany, że nadchodzący dzień nie przyniesie mu żadnych kłopotów. Pomachał komuś ręką, przerzucił przez prawe ramię zwinięty płaszcz i podszedł do swego peugeota.
Peugeot Dicka był również pulchniutki, nieduży, świeżo umyty i też jakby absolutnie pewny, że żadne nieprzyjemności mu nie grożą.
Red zasłaniając się dłonią patrzył, jak Nunnun, zaaferowany i rzeczowy, sadowi się za kierownicą, jak coś przekłada z przedniego siedzenia na tylne, podnosi coś z podłogi, poprawia boczne lusterko. Wreszcie peugeot parsknął błękitnym dymkiem, pisnął na jakiegoś Afrykanina w burnusie i dziarsko wytoczył się na ulicę. Można było przypuścić z dużą dozą prawdopodobieństwa, że Nunnun wybierał się do instytutu, a to znaczyło, że będzie musiał objechać fontannę i przejechać obok kawiarni. Na to, żeby wstać i wyjść, było już za późno i dlatego Red tylko jeszcze szczelniej zasłonił twarz dłonią i zgarbił się nad swoją filiżanką. Jednakże nic nie pomogło. Peugeot zapiszczał mu nad samym uchem, zgrzytnęły hamulce i rześki głos Nunnuna zawołał:
— Hej! Shoehart! Red!
Klnąc w myśli Red podniósł głowę, Nunnun już szedł do niego, z daleka wyciągając rękę. Promienia! życzliwością.
— Co tu robisz tak wcześnie? — zapytał podchodząc. nie, dziękuję, Madame — rzucił kelnerce. — Nie będę nic zamawiał… — i znowu do Reda — Sto lat cię nie widziałem. Gdzie przepadasz? Co robisz?
— Nic szczególnego… — niechętnie powiedział Red. — Tak… różne głupstwa.
Red obserwował jak Nunnun ze zwykłym dla niego zaaferowaniem i starannością sadowi się na krześle vis a vis niego, pulchnymi rączkami odsuwa wazonik z serwetkami w jedną stronę, a talerzyk po kanapkach w drugą, słuchał jego życzliwej paplaniny.
— Nie powiem, żebyś wyglądał kwitnąco, nie dosypiasz, czy co? Wiesz, ostatnio też się zdrowo uszarpałem z tą całą automatyzacją, ale żeby aż nie spać? O nie, bracie, sen jest dla mnie najważniejszy, żeby nawet wszystkie automaty diabli wzięli… — nagle się rozejrzał. — Pardon, a może ty na kogoś czekasz? Nie przeszkadzam ci?
— Nie… — ospale powiedział Red. — Miałem po prostu trochę czasu i pomyślałem, że dobrze byłoby się napić kawy.
— No, ja cię długo nie zatrzymam — powiedział Dick i spojrzał na zegarek. — Słuchał, Red, daj spokój tym swoim głupstwom i wracaj do instytutu. Przecież wiesz, że tam cię przyjmą w każdej chwili. Chcesz, to znowu będziesz pracował z Rosjaninem, niedawno przyjechał.
Red pokręcił głową.
— Nie — powiedział. — Drugi Kirył jeszcze się nie urodził… Zresztą, nie mam co teraz robić w waszym Instytucie… Teraz wszystko już jest zautomatyzowane, do Strefy chodzą roboty, stąd wniosek, że premie też dostają roboty… A te grosze, które płacicie laborantom… ja więcej wydaję na papierosy.
— Daj spokój, wszystko można załatwić — powiedział Nunnun.
— A ja nie lubię, jak mi załatwiają — powiedział Red. — Od urodzenia sam sobie wszystko załatwiałem i nadal zamierzam.
— Strasznie dumny się zrobiłeś — z naganą, powiedział Nunnun.
— Jaki tam dumny. Po prostu nie lubię się liczyć z forsą, i to wszystko.
— No cóż, może masz racje — z roztargnieniem powiedzial Dick. Obojętnie spojrzał na teczkę Reda leżącą obok na krześle, przetarł palcem srebrną tabliczkę, z wygrawerowaną cyrylicą. — Słusznie, pieniądze są, potrzebne człowiekowi po to, żeby o nich nie myśleć… Kirył ci podarował? — zapytał wskazując na teczkę.
— Dostałem w spadku po nim — powiedział Red. — Coś ostatnio jakoś cię, nie widać w „Barge”, dlaczego?
— Umówmy się, że to raczej ciebie nie widać — odparł Nunnun. — Bo ja prawie codziennie jem tam obiad, tu w „Metropolu” za każdy kotlet każą sobie płacić bajońskie sumy… Słuchaj — powiedział nagle. — Jak ty jesteś z forsą?
— Chcesz ode mnie pożyczyć? — zapytał Red.
— Wręcz przeciwnie.
— Aha, to znaczy, że proponujesz mi pożyczkę…
— Jest robota do zrobienia — powiedział Nunnun.
— O Boże! — powiedział Red. — I ty także!
— A kto jeszcze? — natychmiast zapytał Nunnun.
— W ogóle dużo was takich… pracodawców.
Nunnun, jakby go dopiero teraz zrozumiał, roześmiał się.
— Ależ nie, tu nie chodzi o twoją główną specjalność…
— A o czyją?
Nunnun znowu spojrzał na zegarek.
— Słuchaj — powiedział wstając. — Przyjdź dziś w porze obiadowej do „Barge”, tak gdzieś około drugiej. Porozmawiamy.
— Na drugą mogę nie zdążyć — powiedział Red.
— W takim razie wieczorem, o szóstej. Stoi?
— Zobaczymy — powiedział Red i też spojrzał na zegarek. Była za pięć dziewiąta.
Nunnun skinął dłonią i potoczył się do swego Peugota. Red odprowadził go spojrzeniem, zawołał kelnera, poprosił o „Lucky Strike”, zapłacił, niespiesznie przeszedł jezdnię i wszedł do hotelu. Słońce przypiekało już mocno, ulicę szybko wypełniał wilgotny zaduch i Red poczuł, jak go pieką powieki. Mocno zmrużył oczy, żałując, że nie starczyło czasu na chociaż godzinę snu przed ważnym spotkaniem. I w tym właśnie momencie to na niego naszło.
Nic podobnego nigdy mu się nie przytrafiło poza Strefą, a i w Strefie zdarzyło się zaledwie dwa lub trzy razy. Jakby nagle znalazł się w innym święcie. Miliony zapachów jednocześnie natarły na niego — ostre, słodkie, metaliczne, czułe, niebezpieczne, trwożne ogromne jak domy, mikroskopijne jak pyłki, ciężkie jak kamienie, subtelne i skomplikowane jak mechanizm zegarka. Powietrze stwardniało, wykrystalizowały się w nim krawędzie, płaszczyzny, kąty, jakby przestrzeń wypełniały ogromne, szorstkie kule, śliskie ostrosłupy, gigantyczne graniaste kryształy i przez to wszystko trzeba było się przedzierać, jak w majakach sennych przez ciemny zagracony antykwariat, pełen staroświeckich, cudacznych mebli. Trwało to ułamek sekundy. Red otworzył oczy i wszystko zniknęło. To nie był odmienny świat — to świat znany, codzienny, zwrócił się ku Redowi inną, nie znaną stroną, zwrócił się na mgnienie, a potem znowu szczelnie się zatrzasnął, zanim Red zdołał cokolwiek zrozumieć…
Nad uchem warknął zirytowany klakson. Red przyśpieszył kroku, później pobiegł i zatrzymał się dopiero pod samym „Metropolem”. Serce biło mu nieprzytomnie. Postawił teczkę na asfalcie, pospiesznie rozerwał paczkę papierosów i zapalił. Zaciągał się głęboko i ciężko dyszał, jakby przed chwilą stoczył walkę. Dyżurny policjant zatrzymał się obok Reda i troskliwie zapytał:
— Czy potrzebuje pan pomocy?
— N-nie — wydusił z siebie Red i zakasłał — Duszno…
— Może odprowadzić pana?
Red schylił się po teczkę.
— Nie — powiedział. — Już wszystko w porządku. Dziękuję, przyjacielu.
Szybko pomaszerował do bramy hotelu i wszedł po stopniach do hallu. Panował tu półmrok i chłód. Powinien posiedzieć chwilę w jednym z tych wielkich, skórzanych foteli, wysapać się, uspokoić, ale już i tak się spóźnił. Pozwolił sobie tylko na dopalenie do końca papierosa, obserwując spod przymkniętych powiek ludzi krążących po hallu. Suchy już tu był — z niezadowoloną miną przerzucał pisma w kiosku. Red rzucił niedopałek do popielniczki i wsiadł do windy.
Читать дальше