Red słuchał go stojąc bez ruchu, potem rozwarł palce, wypuścił kastet i powiedział:
— Dobra. Twoje zadanie: masz leżeć nieprzytomny, zrozumiano? Jęcz i nie daj się dotknąć.
Siadł przy kierownicy, zapalił silnik i samochód ruszył.
I wszystko poszło jak z płatka, nikt nie wyszedł z przyczepy, kiedy landrover, posłuszny znakom drogowym, powoli przejechał obok wartowni, a następnie wciąż zwiększając i zwiększając szybkość popędził do miasta przez południowe przedmieścia. Była szósta rano, na ulicach pusto, asfalt czarny i mokiy, automatyczne światła sieroce i niepotrzebnie mrugają na skrzyżowaniach. Minęli piekarnię z wysokimi, jasno oświetlonymi oknami i Reda owionął ciepły i niebywale smakowity zapach.
— Żreć mi się chce — powiedział Red, rozluźniając zdrętwiałe od napięcia mięśnie, i przeciągnął się wpierając dłonie w kierownicę.
— Co? — z przerażeniem zapytał Barbridge.
— Mówię, że mi się żreć chce… Ty dokąd? Do domu czy prosto do Rzeźnika?
— Do Rzeźnika, do Rzeźnika gazuj! — pospiesznie zamamrotał Barbridge, pochylił się do przodu i gorączkowym oddechem ział Redowi w plecy. — Prosto do niego! Jedź szybko! Należy mi się od niego jeszcze siedemset… Ale szybciej, szybciej, czego wleczesz się jak mucha w smole! — nagle zaczął kląć bezsilnie i paskudnie, wstrętnymi, brudnymi słowami, zapluwąjąc się, zachlystując i dławiąc atakami kaszlu.
Red nie odzywał się, nie miał ani czasu, ani siły na uspokajanie rozszalałego Ścierwnika, należało możliwie szybko z tym wszystkim skończyć i chociaż godzinę, chociaż pół godziny pospać przed spotkaniem w „Metropolu”. Skręcił w Ulicę Szesnastą, przejechał dwa kwartały i zatrzymał samochód przed szarą piętrową willą.
Otworzył mu sam Rzeźnik. Widocznie dopiero wstał i szedł do łazienki. Ukazał się we wspaniałym szlafroku, a w ręku dzierżył szklankę ze sztuczną szczęką. Włosy miał rozkudłane, pod oczami ciemne napuchnięte worki.
— O! — powiedział. — To ty. Rudy? Co powiesz?
— Włóż zęby i jedziemy — powiedział Rudy.
— Aha — odparł Rzeźnik i zapraszająco ruchem głowy wskazał hall, a sam człapiąc perskimi pantoflami zdumiewająco szybko podążył do łazienki.
— Kto? — zapytał stamtąd.
— Barbridge — odpowiedział Red.
— Co?
— Nogi.
W łazience poleciała z kranu woda, rozległo się parskanie, coś upadło i potoczyło się po kamiennej posadzce. Red zmęczonym ruchem usiadł w fotelu wyjął papierosa, zapalił i rozejrzał się dookoła. Tak, hall był niczego sobie. Rzeźnik nie żałował pieniędzy. Był bardzo doświadczonym i bardzo modnym chirurgiem, znakomitością nie tylko miasta, ale i całego stanu, a ze stalkerami związał się rzecz jasna, nie dla pieniędzy. On również brał swoją dolę ze Strefy — brał w naturze, w różnych przedmiotach, które stosował w swojej praktyce lekarskiej, brał w wiedzy, którą zdobywał lecząc okaleczonych stalkerów i studiując przy tym różne nie znane do tej pory choroby i deformacje ludzkiego organizmu, brał w sławie, sławie pierwszego na świecie lekarza — specjalisty od pozaziemskich chorób mieszkańców Ziemi. Pieniądze zresztą również brał z niemałą ochotą.
— A konkretnie: co z nogami? — zapytał Rzeźnik wychodząc z łazienki z ogromnym ręcznikiem przewieszonym przez ramię. Skrajem tego ręcznika ostrożnie wycierał swe długie, nerwowe palce.
— Wlazł w „pudding” — powiedział Red. Rzeźnik gwizdnął.
— A więc mamy z głowy Barbridge'a — mruknął. — Szkoda, bo wybitny był stalker.
— To drobiazg — powiedział Red rozsiadając się w fotelu. — Ty mu zrobisz protezy i Barbridge na protezach jeszcze nam po Strefie będzie kuśtykał.
— No dobrze — powiedział Rzeźnik. Na jego twarzy już malowała się profesjonalna rzeczowość. — Poczekaj, zaraz się ubiorę.
Kiedy się ubierał, kiedy gdzieś dzwonił — zapewne do swojej kliniki, żeby wszystko przygotowali do operacji — Red nieruchomo leżał w fotelu i palił. Tylko raz się poruszył, żeby wyciągnąć manierkę. Pił malutkimi łykami, ponieważ w manierce zostało już tylko trochę na dnie, i starał się o niczym nie myśleć. Po prostu czekał.
Potem razem poszli do samochodu. Red usiadł przy kierownicy. Rzeźnik obok niego i od razu przechylił się przez oparcie i zaczął obmacywać nogi Barbridge'a. Barbridge, cichy teraz i nastroszony, mamrotał coś żałośnie, obiecywał ozłocić, bez przerwy wspominał dzieci i nieboszczkę żonę, błagał, żeby mu uratować przynajmniej kolana. Kiedy podjechali pod klinikę, Rzeźnik zaklął nie widząc przed bramą sanitariuszy, jeszcze w biegu wyskoczył z samochodu i zniknął za drzwiami. Red znowu zapalił, a Barbridge nagle powiedział zupełnie wyraźnie i dobitnie, jakby już całkowicie oprzytomniał.
— Chciałeś mnie zabić. Ja ci to zapamiętam.
— Ale przecież nie zabiłem — obojętnie powiedział Red.
— Tak, nie zabiłeś… — Barbridge przez moment milczał. — To ci również zapamiętam.
— Zapamiętaj, zapamiętaj — powiedział Red. — Ty byś mnie oczywiście nie zabił, skądże znowu… — odwrócił się i popatrzył na starego. Barbridge niepewnie krzywił usta poruszając wyschłymi wargami. — Ty byś mnie po prostu tam zostawił — powiedział Red. — Porzuciłbyś mnie w Strefie i końce w wodę. Tak jak Okularnika.
— Okularnik sam skonał — ponuro zaprzeczył Barbridge. — Bez mojej pomocy. Przykuło go.
— Kanalia — powiedział obojętnie Red i odwrócił się. — Ścierwnik.
Z bramy wyskoczyli zaspani, rozkudlani sanitariusze i rozkładając w biegu nosze pocwałowali do samochodu. Red, od czasu do czasu zaciągając się papierosem, patrzył, z jaką wprawą wydobyli Barbridge'a z samochodu, ułożyli na noszach i wnieśli do kliniki. Barbridge leżał nieruchomo, ręce skrzyżował na piersi i zobojętniały na wszystko patrzył w niebo. Jego ogromne stopy, przeżarte „puddingiem”, były dziwnie nienaturalnie wykręcone. To był ostatni ze starych stalkerów, ostatni z tych, którzy rozpoczęli polowanie na pozaziemskie skarby od razu po Lądowaniu, kiedy Strefy, jeszcze nie nazywano Strefą, kiedy jeszcze nie było instytutów naukowych, ani muru, ani sił policyjnych ONZ, kiedy miasto sparaliżowała groza, a świat chichotał z powodu nowej kaczki dziennikarskiej. Red miał wtedy dziesięć lat, a Barbridge był silnym i zręcznym mężczyzną — uwielbiał picie na cudzy rachunek, bójki i obmacywanie po kątach niedostatecznie spostrzegawczych dziewcząt. Własne dzieci doszczętnie go wtedy nie interesowały, ale nędzną szują był już wówczas, bo kiedy wypił, z jakąś obrzydliwą satysfakcją katował swoją żonę — hałaśliwie, pedantycznie, żeby wszyscy widzieli, i wreszcie zatłukł ją na śmierć.
Red zawrócił i nie zwracając uwagi na światła, szczękając klaksonem na przechodniów, ścinając zakręty pojechał prosto do domu.
Zahamował przed garażem, a kiedy wysiadł z samochodu zobaczył administratora, który szedł mu na spotkanie od strony skweru. Jak zwykle administrator był w fatalnym humorze i jego wymięta twarzyczka z opuchniętymi oczkami wyrażała skrajne obrzydzenie, jakby stąpał nie po ziemi, a po kupie nawozu.
— Dzień dobry — powiedział grzecznie Red. Administrator zatrzymał się na dwa kroki przed Redem i pokazał palcem za siebie.
— To pańska robota? — zapytał niewyraźnie. Było widać, że to jego pierwsze słowa od wczoraj.
— O czym pan mówi?
— Ta huśtawka… To pan ją postawił?
— Ja.
— W jakim celu?
Red nie odpowiedział, poszedł do bramy garażu i zaczął ją otwierać. Administrator ruszył za nim i stanął za jego plecami.
Читать дальше