— Oczywiście — skinęła głową dziewczyna. — Ale nie wyleczysz ich swoją ponurą miną. A wcale to nie podnosi nastroju wśród załogi portu… No, co byś powiedział na spacer po powierzchni?
Klaus zgodził się bez oporu. Było mu obojętne, czy będzie teraz przez dwie godziny ćwiczyć na przyrządach w sali treningowej, czy wyjdzie na zewnątrz stacji obciążony kilkoma metalowymi prostopadłościanami tak, by jego ciało ważyło mniej więcej tyle samo, co na Ziemi. Tego typu zajęcia obowiązywały wszystkich bez wyjątku mieszkańców Księżyca.
Zaledwie wyszli na powierzchnię, olśniło ich słońce — jego światło było zdecydowanie jaskrawsze, niż na Ziemi — więc ustawili przesłony wizjerów na maksimum czerni. Widzieli jednak wyraźnie — dziewiczy nawet mimo wieloletniego pobytu ludzi — krajobraz Księżyca. Szczyty skalnego wału dookoła kotliny krateru rzucały na jej dno długie cienie, na czarnym niebie wisiała nieruchoma, podświetlona z boku tarcza Ziemi.
Reila rozejrzała się dookoła, szukając wzrokiem ciężarków. Zobaczyła je po chwili, wskazała Klausowi. Każde z nich doczepiło do swego pasa kilka prostopadłościanów, a potem ruszyli długą serpentyną w stronę dna krateru.
Klaus szedł powoli, nie śpiesząc się — z przyjemnością czuł, jak mięśnie jego nóg napinają się pod dodatkowym ciężarem. Reila była lepiej od niego wysportowana, więc pobiegła do przodu, a teraz czekała na niego przy barierce na skalnym gzymsie. Oparta obydwoma łokciami o poręcz stała nieruchomo, patrząc na migające na lądowisku światła uwijających się pojazdów. A tam, gdzie świateł było najwięcej, stał podobny do olbrzymiej, marmurowej kuli AZYMUT.
— Co się stało z tymi wszystkimi okazami, które ekspedycja przywiozła z Szóstej Eridana? — spytał Klaus stając obok dziewczyny. — Może wśród tych roślin i zwierząt znalazłby się… — urwał, jakby jeszcze nie był pewien swojej myśli.
— Wszystko zostało zawiezione do stacji Dion — powiedziała Reila. — To taka stacja na uboczu, z dala od wszystkich osad i kosmoportów, na brzegu jeziora Trantabis.
— Zgodnie z zasadami kwarantanny wszystko powinno być od dawna zniszczone — mruknął Klaus.
— Owszem. Ale profesor Halldorn doszedł do wniosku, że materiał wymaga zbadania, a tam okazy nie powinny spowodować żadnej szkody. Mimo ryzyka zakażenia udało się do Dion kilkunastu naukowców. Patrz… — Reila schwyciła Klausa za ramię, wskazując mu dłonią ognistą łunę nad skałami horyzontu.
— No, co? — zdziwił się Klaus. — Zwyczajny zachód słońca. Widziałaś to przecież niejeden raz…
— Ale za każdym razem wydaje mi się równie piękny.
— Mnie nie. Noc, która przyjdzie za chwilę, będzie trwać piętnaście ziemskich nocy.
— I co z tego?
— Nic. I tak nie zrozumiesz. Urodziłaś się na Księżycu i ta ponura, długa noc wydaje ci się czymś najzupełniej normalnym. Ale tylko dlatego, że nie znasz Ziemi…
Ruszyli teraz ku przełęczy, która ostatecznie miała ich doprowadzić do dna krateru, lecz po chwili Reila stanęła znowu, śledząc wzrokiem niewielki, ognisty punkt, który przeciął czarne niebo i znikł gdzieś za skałami. — Pewnie automatyczna rakieta pocztowa z Luna Gor… — pomyślała. — Dlaczego właściwie one nazywają się „pocztowe”, choć wożą przecież wszystko — od zapasów żywności i tlenu po części zamienne — oprócz listów?
Zamyślony Klaus spostrzegł nagle, że nie ma obok niego Reili. Obrócił się i zobaczył dziewczynę, stojącą z zadartą jeszcze głową.
— Co się znowu stało? — zapytał, zawracając.
— Aa, nic. Rakieta pocztowa…
Klaus podniósł głowę, usiłując dojrzeć chociaż ślad rakiety, ale patrzył w zupełnie innym kierunku, więc Reila obróciła jego głowę w tę stronę, gdzie sama przed chwilą widziała sunący szybko punkt.
— Tam? — zdziwił się Heise, — Musiało ci się coś przywidzieć. Żadna rakieta z Luna Gor nie lata na północny wschód. Na tym kursie nie ma żadnej stacji.
— Widziałam tak, jak ciebie w tej chwili — upierała się.
— Może jakiś zabłąkany promień słońca…
— Nigdy nie widziałam krzywoliniowego promienia. Za to teraz przez moment widziałam wydłużony kadłub rakiety, zanim zmalała w odległości.
Klaus zaśmiał się:
— No, tak. Sama dałaś się złapać. Albo miałaś halucynacje, albo po prostu chcesz mi zrobić kawał. Przecież żadna rakieta pocztowa nie schodzi tak nisko, żeby można było dostrzec gołym okiem zarysy jej kadłuba, bo wtedy nigdy nie dotarłaby do celu, ale rozwaliła się o skały.
— Nie wierzysz, to nie — obraziła się dziewczyna.
Klaus spoważniał, coś sobie nagle przypomniawszy:
— Chyba że istotnie była to rakieta pocztowa, która nad SELENĄ obniżyła lot do lądowania, ale ją odwołano z Luna Gor. To możliwe. Podobno udało się wyprodukować pierwsze kilkaset gramów serum o bardzo obiecujących właściwościach. Miano je przysłać właśnie dziś. Halldorn będzie niepocieszony, że rakieta została mimo wszystko skierowana do Luna Gor, a nie do nas bezpośrednio…
Poszli dalej. Po kilkunastu zakrętach wydeptana ścieżka zawiodła ich ku oświetlonemu wejściu do tunelu na poziomie pola kosmodromu. Byli już trochę zmęczeni marszem, więc szybko przekroczyli śluzę, odpinając przed wejściem ciężarki. Po chwili zdjęli już próżniowe skafandry, zadowoleni, że mają za sobą codzienną porcję ćwiczeń, mających utrzymać ich organizmy w normie i kondycji. Przywitało ich łagodne światło długiego korytarza wiodącego przez podziemia aż do centrum SELENY, oraz ciche, przyjazne brzęczenie wentylatorów.
Zaledwie zdążyli dojść w okolice swojego rejonu mieszkalnego, kiedy ktoś głośno zawołał Reilę po imieniu. Była to Sandra Peghu — specjalistka od techniki klimatyzacyjnej — niesłychanie czymś zdenerwowana.
— Co ci jest? — zaniepokoił się Klaus.
— Rozbiła się rakieta pocztowa, którą wysłano lekarstwa!
— Co!? — skoczył ku niej Klaus. — Kiedy?
— Przed chwilą…
Heise zrozumiał teraz, dlaczego Reila rzeczywiście mogła widzieć rakietę pocztową, zmierzającą w nieprzewidzianym kierunku. Sandra tymczasem ciągnęła ich już za rękawy, mówiąc:
— Chodźcie szybciej! U profesora Halldorna jest właśnie narada. Wszyscy mają być…
Kiedy zdyszana trójka ludzi wpadła do pomieszczenia, przy stole obok Halldorna stał kapitan Floty Kosmicznej Andro Zieliński — obecny komendant portu SELENA. Trzydzieści par oczu lekarzy, techników i inżynierów z obsługi patrzyło na obu stojących mężczyzn. Halldorn podniósł rękę, niepotrzebnie prosząc tym gestem o ciszę, bo w pomieszczeniu słychać byłoby nawet tupanie kulawej stonogi.
— Koledzy — powiedział.— Rakieta pocztowa z próbną serią leków zboczyła z kursu w niewiadomym kierunku… Prawdopodobnie rozbiła się gdzieś niezbyt daleko stąd a więc od nas już wciągu pięciu minut powinna wyruszyć pierwsza ekspedycja ratunkowa. Podaję wytypowany skład: Rene Negrais, Klaus Heise, Sandra Peghu, Achmed Khalid jako dowódca grupy. Proszę przygotować się…
— Panie profesorze… — Reila przepchnęła się do przodu. — Chciałabym…
— Nie przewidywano udziału ochotników — sucho stwierdził Halldorn.
— Kwadrans temu byłam na zewnątrz — Reila nie dała zbić się z tropu — i widziałam rakietę, która zniżyła się, jak do lądowania, ale potem poleciała mniej więcej na północny wschód od naszego krateru.
— Do składu wyprawy zostanie dokooptowana Reila Minetti. Dojdzie ona wraz z grupą do stacji Dion — Halldorn znany był z umiejętności szybkiego podejmowania trafnych decyzji — i tam pozostanie. Oczywiście do składu wyprawy dochodzą technicy i kierowcy transporterów. Uwaga. Ponieważ najszybsza rakieta z Ziemi może dotrzeć do nas z drugą serią leku dopiero za pięć dni, a kryzysu u chorych spodziewamy się najpóźniej pojutrze, macie więc tylko trzydzieści sześć godzin na odnalezienie szczątków rakiety pocztowej, wydobycie zawartości, o ile oczywiście cenna przesyłka ocalała, i dostarczenie jej tutaj. Jeżeli kierunek podany przez Reilę jest prawidłowy, to miejsce katastrofy powinno znajdować się gdzieś w okolicach brzegu jeziora Trantabis. Ułatwia to poszukiwania o tyle, że w owym rejonie noc nastąpi dopiero jutro. Dokładne dyspozycje na temat marszruty major Achmed Khalid otrzyma już po wyruszeniu wyprawy, kiedy dokonamy niezbędnych obliczeń.
Читать дальше