Ciszą przerwał ponowny meldunek służby ostrzegawczej:
— Uwaga! Uwaga! Pojawiają się pierwsze złomy skalne czwartego rzędu wielkości. Spodziewane przecięcie się ich trajektorii lotu z wymodelowaną trasą SP178 Nova Orbit nastąpi około godziny trzeciej siedemnaście czasu uniwersalnego. Odległość czoła roju — siedemset dwadzieścia kilometrów…
Pułkownik Aleksander Peerth zatrzymał się tuż przed kapitanem Ortegą i powoli, starannie zasalutował:
— Wycofuję swoje zastrzeżenia, panie kapitanie. Sądzę, że dokonał pan trafnego wyboru — uśmiechnął się przyjaźnie. — A więc: dużo szczęścia i gorących dysz…
Sybill podskoczyła radośnie ku Frankowi wołając:
— Frank! Ode mnie też! I pamiętaj: dopóki widzisz Słońce, nie zagubisz Ziemi.
Na ekranie stojącego z boku, zapomnianego stereowidu połączonego bezpośrednio za Stanowiskiem Dowodzenia w Sztabie zajarzył się napis: „Sztab Operacyjny do pułkownika Peertha, kierownika SP178 Nova Orbit! Akceptujemy załogę z propozycji Kapitana Ortegi. Start: godzina 8,31 czasu uniwersalnego”.
Napis zamigotał kilkakrotnie i zgasł, lecz pułkownik Peerth nie zauważył go wcale, bo właśnie w tej chwili obrócony od stereowidu do kapitana Franka Ortegi mówił:
— Oczywiście życzę panu jak najlepiej, kapitanie. A gdyby pan tak w drodze powrotnej rzeczywiście trochę pochorował, to…
* * *
Nawet już w drodze powrotnej po planowym wykonaniu zadania Frank zastanawiał się jeszcze, czy przy swoich ostatnich słowach pułkownik Peerth mrugnął ku niemu porozumiewawczo, czy też tak mu się tylko zdawało…
Olbrzymia ławica lodowa rozciągała się pod czarnym niebem arktycznej nocy. Zdawać by się mogło, że nawet cisza tutaj zamarzła i tylko dzwoni słabiutko w podmuchach polarnego wiatru. Jedynie od czasu do czasu dobiegało z oddali słabe jak cisza skrobanie i tarcie, spowodowane morskimi prądami skrytymi przed mrozem pod metrową warstwą spojonych ściśle bloków kry. Zimne światło gwiazd odbijało się drobniutkimi łyśnięciami na powierzchniach lodowych brył, przebijających śnieżną pokrywę ostrokanciastymi wierzchołkami.
I nagle coś pod lodem zabłysło, zabulgotało — pokrywa lodowa pękła z głośnym hukiem. Ze szczelin trysnęły fontanny wody i lodowych wiórów, wyziewy gorącej pary uniosły się nad pęknięciem jak obłoki z cukrowej waty. Na kilka sekund wróciła cisza, lecz nie trwała długo — z pęknięcia w ślad za kłębami pary zaczął wyślizgiwać się obły, wypukły kształt. A potem zagadkowe „coś” rozprysnęło się ze straszliwym łoskotem, potężny słup jaskrawego ognia na moment wzniósł się do czarnego nieba, rozlał po nim krótkotrwałą łuną i zgasł równie szybko, jak zapłonął, pozostawiając po sobie tylko nieregularną jamę w krze — w dziurze o niemalże stumetrowej średnicy kotłowała się połyskująca tłusto, ciemna woda…
Ciemność i cisza arktycznej nocy robiły po tym widowisku podwójnie wielkie wrażenie — o ile jakiś człowiek zobaczyłby to wszystko w owej chwili. Zobaczyłby zresztą więcej; porozrzucane dookoła szczątki jakiejś konstrukcji, wbite w lód siłą potwornej eksplozji. W czarnobiałej dali spoczywało coś w rodzaju elastycznej puszki czy półprzeźroczystego kokonu, kryjącego w sobie ciało jakiegoś człowieka. Nie żył on jednak. Nie żył już wtedy, kiedy pękający lód cisnął kokonem o jakiś sterczący blok zamarzniętej wody…
Wir w przerębli uspokajał się. Podmuch mrozu wytrącił z powietrza na ziemię resztki pary wodnej, potem zaczął cienką warstewką lodu zasnuwać czarną wodę. Znowu niepodzielnie zapanowała ciemność i tylko na południu — daleko, daleko na horyzoncie — unosił się niezmiernie słaby, widmowy blask, taki jak rzucona na niebo łuna wielkiego, oddalonego miasta. Bądź co bądź wybrzeże najbliższego kontynentu odległe było o sto kilometrów co najmniej. Biegun leżał o wiele bliżej…
* * *
Komora wiertnicza na dnie morza wibrowała pod naciskiem przegrzanych gazów, które zbyt wąskimi przewodami wylewały się z głębi szybu. Człowiek przebiegł spojrzeniem po skalach wskaźników i uśmiechnął się zadowolony — po przełączeniu ogniw laserowych znacznie wzrosła wydajność głowicy, ale — tu mężczyzna zmarszczył brwi — dopływ energii elektrycznej do dział wiertniczych przez główny kabel zasilania wzrósł nieco ponad maksymalną granicę. — No, nic, powinno wytrzymać jeszcze trochę — pomyślał. — Ale koniecznie trzeba będzie stosować przewody o większej przewodności…
Patrzył teraz z zadowoleniem na swoje obliczenia — zgodnie z nimi udoskonalony system głowicy wiertarki wżerał się pionowo w skały z podwójną prędkością. Sugerowało to, że obliczenia były prawidłowe, ale inżynier Edward Poliński nadal uważał, że jeszcze za wcześnie, by mówić o sukcesie.
Jego ręka machinalnie powędrowała do kieszeni na piersi — dopiero po chwili inżynier przypomniał sobie, że szukany po wszystkich zakamarkach ubrania list z dyrekcji swojej firmy zostawił w mieszkaniu. Informowano go w nim, że zostanie odwołany ze swojego dotychczasowego miejsca pracy, aby mógł objąć kierownicze stanowisko w Zakładach Budowy Sprzętu Laserowego. Wiadomość ta zmusiła go do maksymalnego przyspieszenia swojej pracy nad metodą wierceń plazmowych. I ta sama wiadomość spowodowała, że znalazł się tutaj — na stanowisku LB71 w dniu wolnym od pracy. Pragnął przed odjazdem z Arktyki zostawić tu coś istotnego — swój wynalazek, mający od dziś służyć wszystkim poszukiwaczom ropy w podmorskich okolicach bieguna.
Mężczyzna oderwał wzrok od urządzeń pomiarowych. Podszedł do stojącego nie opodal stołu, między rozrzuconymi na jego blacie brulionami rysunków znalazł czystą kartkę i już po chwili zatonął w jakichś skomplikowanych obliczeniach. Martwiły go niektóre niezgodności obliczeń z praktyką — może rzeczywiście powinien był ograniczyć główne zasilanie, żeby tym łatwiej sterować mocą i działaniem całego agregatu wiertniczego?
Nagła cisza sprawiła, że z zaskoczeniem poderwał się od stołu, zerknął w monitor — wibrujący, syczący przepływ gazów z wywierconego szybu od dobrej chwili ustał. Widać zbyt długo pozostały bez nadzoru przeciążone ogniwa głowicy. Może nadmiar wytopionej magmy sprężył się gdzieś w głębi szybu jak ogromny korek? Mężczyzna skoczył ku pulpitowi rozrządu, lecz nim jego dłoń dosięgnęła wyłącznika zasilania głowicy, z korpusu pompy magmowej wystrzeliły potężne wentyle, uderzyły z impetem o osłonę komory. Wstrząs odepchnął człowieka od pulpitu — skoczył znowu, ale już jęknęły pierwsze sygnały alarmowe, a potem wybuchło piekło! Strumień lawy i sprężonych gazów wypływał z szybu jak gejzer, tryskał z przeraźliwym wyciem w lodowatą wodą, zamieniał ją w skotłowane, śmigające ku lodom na powierzchni pęcherze wrzącej jeszcze pary. Światło w komorze przygasło i jednocześnie wstrząsy wzmogły się tak, że człowiek zrezygnował z prób podporządkowania sobie rozregulowanych urządzeń — z trudem doczołgał się do śluzy wyjściowej, by przez wąski otwór wepchnąć się do kapsuły ratowniczej.
W panice szukał przycisku uruchamiającego katapultę, kiedy następne potężne uderzenie rozwaliło trzeszczące ściany. Kopulasta konstrukcja została wyrwana z betonowych kotw w dnie morza i odrzucona strumieniem gazów od ujścia szybu. Słup piekielnego ognia zmieszanego z pęcherzami pary zaczął wznosić się coraz wyżej, porywając ze sobą obłe jajko komory — po chwili metrowa warstwa lodu na powierzchni morza pękła z ogłuszającym trzaskiem. Tak zginął inżynier Edward Poliński dnia siedemnastego kwietnia tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego siódmego roku…
Читать дальше