Fred spojrzał na zegarek — do planowego końca lotu brakowało zaledwie kilku minut — i w tym właśnie momencie stratolot zakołysał się w powietrzu, opuścił ku ziemi swój ostry, rozcinający chmury dziób.
Wylądowali o czasie w ostatnich blaskach małego, dalekiego słońca, ustępującego miejsca długiej, podbiegunowej nocy.
Fred zwlekał trochę z wyjściem — już od dłuższego czasu przyglądał się z zainteresowaniem młodej, ładnej kobiecie, która przez cały okres podróży wyglądała przez okno niemalże bez przerwy. Z jej profilu Fred domyślił się, że nie patrzy ona na śnieżną gładź tak, jak inni pasażerowie, którzy widocznie przybywali tu po raz pierwszy i dziwili się rozległym widokom, lecz jak ktoś, kto nareszcie wraca do swojego ukochanego, doskonale znanego domu i wita go radośnie. Jej uśmiech — nie przeznaczony dla nikogo — zdziwił Stegenbacha. Czyżby rzeczywiście można było pokochać tę lodową pustynię?
A potem Stegenbach zobaczył miasto… Wyraźnie, jak linie rysunku technicznego rozciągały się pod nim kontury osady w środku polarnego lodu. Trzy balonowe, przechodzące jedna w drugą kopuły zgrupowane wokół wspólnego centrum. W ich wnętrzach odznaczały się małe, zielone kropki i płaszczyzny — prawdopodobnie były to drzewa i rozległe połacie trawników — między którymi wznosiły się lekkie, przestrzenne bryły kompleksów mieszkalnych. Wszystkie trzy kopuły otoczone były olbrzymim, szerokim pasem biegnącym jak koło zakreślone potężnym cyrklem. W którymś punkcie tego pasa znajdował się również i stratolot, w którym na fotelu przy oknie siedział Stegenbach. Głos stewardesy oznajmił: „Wylądowaliśmy na pasie lotniskowym Sipogrodu — centrum mieszkaniowego i dyspozycyjnego Syberyjskiego Związku Eksploatacji Pól Naftowych i zarazem jednego z największych międzynarodowych kombinatów przemysłowych państw RWPG. Położony na osiemdziesiątym drugim stopniu szerokości geograficznej Sipogrod jest zarazem najbardziej na północ wysuniętym, a więc położonym najbliżej bieguna wielkim miastem świata. W chwili obecnej na zewnątrz, na wolnym powietrzu panuje temperatura minus trzydzieści siedem stopni Celsjusza — dzisiejszy dzień był bardzo ciepły…”
Stegenbach wziął z półki swoją podróżną torbę i poszedł w kierunku tunelu przysuniętego do wyjścia ze stratolotu, prowadzącego wprost do śniegowego autobusu czekającego na pasie na ostatnich podróżnych. Fred znalazł sobie jakieś wolne miejsce przy oknie, przez które mógł widzieć wyraźnie kopułę nad miastem, ale wkrótce podniósł się mielony gąsienicami śnieżny pył i białymi jak mleko obłokami przysłonił całą panoramę — tylko chwilami przez tę zasłonę można było zobaczyć rosnącą z sekundy na sekundę wypukłą, przezroczystą osłonę osady.
* * *
Przygnębiony Fred powoli szedł wzdłuż drogi — był zmęczony po kolejnym, trzecim już posiedzeniu komisji badawczej. Teraz pragnął przede wszystkim odprężyć się trochę, wybrał się więc na daleki spacer ulicami tego imponującego, podbiegunowego miasta zaplanowanego przez doskonałych architektów tak, że właściwie z każdego jego punktu rozciągał się rozległy widok na całą okolicę. Nie było tu właściwie dróg typowo miejskich, krytych czarnym asfaltem czy też równie przykrym dla oka szarym betonem. Były po prostu szerokie, wysypane miałkim piaskiem aleje między trawnikami, kwietnikami i kępami drzew, ciągnące się pod zakreślonymi śmiało estakadami, opartymi na wysmukłych kolumnach rozrzuconych co pięćdziesiąt czy nawet sześćdziesiąt metrów — cała miejska komunikacja albo odbywała się w podziemiach, albo po tych właśnie estakadach, nic więc nie mąciło krajobrazu tego bajkowego parku. Jeżeli nie patrzyło się w górę, to nawet betonowe kolumny można było omyłkowo wziąć po prostu za pnie ogromnych, wybujałych w niebo sekwoi. A jednak Fred nie mógł w tej chwili podziwiać krajobrazu — zbyt był pochłonięty rozwojem prac swojej komisji.
Dotychczasowe badania wykazały, iż urządzenia techniczne stanowiska wiercenia laserowego LB 71 w głębinie Sedova były do chwili katastrofy w najzupełniejszym porządku. A w każdym razie były najzupełniej sprawne do chwili przekroczenia progu komory wiertniczej przez inżyniera Edwarda Polińskiego…
Aczkolwiek złoża leżały w tym miejscu znacznie płycej pod powierzchnią dna morskiego, niż początkowo sądzili geolodzy, nie sposób było obwiniać Syberyjski Związek o niedopatrzenie czy niedbalstwo, które spowodowało w końcowym efekcie śmierć inżyniera. Natomiast zachowanie zmarłego tuż przed katastrofą — niewyjaśnione przyczyny, dla których bez żadnego porozumienia z dyrekcją kombinatu samowolnie uruchomił stanowisko wiertnicze, jego tajemnicze próby przeprowadzane poza harmonogramem oficjalnych badań, jak również i to, że udał się na miejsce pracy, wbrew obowiązującym przepisom nie zgłaszając tego faktu automatycznemu rachmistrzowi połączonemu bezpośrednio z komputerem koordynacyjnym — sprawiły, że najcięższe podejrzenia skierowały się właśnie na jego osobę. Podejrzewano go o jak najgorsze zamiary względem kombinatu i gdyby żył, czekałoby go długie i męczące tłumaczenie ze swojego postępowania. Syberyjski Związek Eksploatacji Pól Naftowych uważany był powszechnie za wzorowy przykład międzynarodowej współpracy ekonomicznej, zaś bogactwa złóż były tak wielkie, że każdy europejski kraj mógł uczestniczyć w ich wykorzystywaniu, jakaż więc grupa zawistników mogła pragnąć przerwania tej zyskownej dla wszystkich inwestorów współpracy? I dlaczego właśnie Poliński — człowiek obdarzony przez firmę zaufaniem posuniętym aż do ofiarowania mu jednego z najwyższych kierowniczych stanowisk — pozwolił się wciągnąć do tego typu szkodliwej działalności? Było to podejrzenie rzeczywiście okropne. Dywersja na terenie kombinatu mogła w każdej chwili doprowadzić do wzajemnej nieufności, oskarżeń i rozbicia harmonijnej dotychczas współpracy.
W alejach pojawiało się coraz więcej przechodniów — mężczyzn i kobiet poubieranych lekko, jak w strefie śródziemnomorskiej w pełni gorącego lata, a starczyło przecież tylko popatrzeć trochę dalej — za obręb przezroczystej kopuły… Fred spojrzał i aż zatrząsł się mimowolnie — tak olbrzymi kontrast był między wnętrzem a otoczeniem kopuły. Stegenbach zaczął się zastanawiać, ile też stopni różnicy mogło tutaj wchodzić w rachubę. Nie znał wprawdzie szczegółowych pomiarów, ale nawet kiedy uwzględniał najbardziej zaniżone przeciętne, wychodziło mu, że byłoby to co najmniej sześćdziesiąt stopni. Aż strach było pomyśleć, co stałoby się, gdyby ktoś podłożył ładunek wybuchowy o dużej mocy zaledwie w jednym czy dwóch miejscach na obrębie kopuły. Mroźne, arktyczne powietrze wdarłoby się do środka, momentalnie ścięłoby kwiaty i drzewa, zbiło z nóg przerażonych, zaskoczonych ludzi. Momentalny, sześćdziesięciostopniowy skok temperatury to coś, co może mógłby wytrzymać organizm jednego na tysiąc, specjalnie zahartowanego człowieka. A pozostali? A ta dziewczyna ze stratolotu, która witała Sipogrod z taką radością? I dopiero teraz tak naprawdę Fred Stegenbach uświadomił sobie, jak niesłychanie ważną rzeczą jest maksymalnie szybkie ustalenie prawdziwych przyczyn katastrofy w wieży wiertniczej…
Fred mijał właśnie grupę ludzi, wśród których musieli być jacyś zagorzali gracze w tenisa i hokeja, nieśli bowiem na ramionach kije i rakiety. — Tenis? Zgoda… — pomyślał Fred. — Ale hokej? Skąd oni pod tym słońcem wezmą lód?
Dopiero po sekundzie zreflektował się, spojrzawszy ponownie przez ścianę kopuły. Czego jak czego, ale lodu w pobliżu na pewno nie brakowało.
Читать дальше