Młodzi ludzie zbliżali się rozmawiając o czymś z ożywieniem, lecz kiedy zbliżyli się jeszcze bardziej, najpierw przycichli, potem zaś umilkli całkowicie — widać rozpoznawali Freda jako członka Komisji Badawczej. Stegenbach domyślał się, o czym mogli rozprawiać, dyskutując tak zaciekle — w całym Sipogrodzie w ciągu ostatnich paru dni nie rozmawiano właściwie o niczym innym prócz zagadkowej śmierci inżyniera Polińskiego. Sądzono powszechnie, że sprawa powinna zostać wyjaśniona w parę dni. Zresztą bardzo podobnie myślał niedawno temu Fred Stegenbach.
Tymczasem przejrzenie wszystkich listów, osobistych notatek i prywatnego dziennika inżyniera jak dotąd dały tylko bardzo nieliczne punkty oparcia dla wszelkich dociekań i niesłychanie ogólnikowo można było po ich przeczytaniu formułować jakiekolwiek hipotezy, mające na celu wyjaśnienie tajemniczej, samotnej wyprawy Polińskiego do głębiny Sedova i jego dalszego postępowania. Trudno było nawet szczegółowo ustalić przebieg hipotetycznych zdarzeń w wieży wiertniczej LB 71, tak bardzo została ona zniszczona, zdewastowana najpierw wybuchem, później zaś uderzeniem o skamieniały lód. Wprawdzie większa część komisji skłaniała się ku zdaniu, że Poliński opanowany był przez ideę jakiegoś zagadkowego wynalazku, ale nawet ta część podzieliła się na dwie grupy przeciwne, z których jedna utrzymywała, że Poliński usiłował dokonać jakiegoś pożytecznego usprawnienia, druga zaś…
Stegenbach usiłował mimo tych kontrowersji pozostać maksymalnie obiektywnym, choć istotnie bardziej przemawiała do niego wersja o dobrych chęciach Polińskiego, a jego pośpiech i nieostrożność wolałby złożyć przede wszystkim na karb tego odwołania na inne stanowisko, które inżynier tak bardzo nie w porę otrzymał.
Fred spojrzał na trzymany w ręce plan miasta i postanowił kontynuować zwiedzanie. Solarium i Aleję Nansena obejrzał przedwczoraj, teraz przycisnął palcem punkt oznaczony w indeksie jako „Pomnik dryfu”. Na plastykowej płytce ożyły nagle małe światełka, rozbiegły się we wszystkie strony, zawirowały, żeby ułożyć się wreszcie w szczegółową mapę okolicy miasta, w której właśnie znajdował się Fred. Jedna z miniaturowych alejek na płytce pulsowała czerwonymi rozbłyskami. Stegenbach doszedł do najbliższego skrzyżowania dróg, obrócił się dookoła swojej osi, zerkając uważnie na płytkę. W pewnym momencie światełko przygasło i zmieniło kolor na zielony. Tym razem pulsowało już o wiele spokojniej i słabiej na znak, że Fred obrócił się we właściwą stronę i idzie ku poszukiwanemu punktowi. Stegenbach nie zastanawiał się, na jakiej właściwie zasadzie działa trzymana przez niego w dłoni mapa, choć byłoby to niezaprzeczalnie ciekawe. Jego myśli nadal były zaprzątnięte bez reszty domniemanymi motywami działania zmarłego inżyniera. Właśnie obiektywnie biorąc dywersant starałby się przede wszystkim dokonać maksymalnej ilości zniszczeń choćby poprzez uszkodzenie ochronnej kopuły, nie zaś zadowolił się wysadzeniem jednej wieży wiertniczej. I starałby się to zrobić tak, żeby samemu nie ponieść żadnej szkody. Tak więc — choć może brzmiało to paradoksalnie — śmierć Polińskiego przemawiała na jego obronę… Ponadto Stegenbach — jako specjalista od techniki laserowej — podczas badania resztek agregatów i układów ocalałych z katastrofy stwierdził, że nie wszystkie zmiany i zniekształcenia dają się wytłumaczyć skutkami eksplozji. Zrekonstruowane według pozostałych szczątków aparatury działały niby zgodnie z założeniami technicznymi projektantów i pierwotnych wykonawców, ale mimo wszystko Fred wyczuwał jakąś minimalną różnicę między nimi a oryginalnymi częściami z fabryki. Gdyby ocalały większe podzespoły, udałoby się może zrekonstruować bodaj ze dwie istotniejsze części używanej przez Polińskiego aparatury, i wtedy Stegenbach mógłby poprzeć swoje zdanie namacalnymi dowodami. W tej zaś sytuacji nie miał nawet podstaw, żeby forsować swoją własną hipotezę — zarejestrowany przez automaty nadmierny przepływ prądu w kablu zasilania LB 71 był faktem, przemawiającym niestety dwojako. Tak samo mocno za hipotezą uszkodzenia, jak dokonania w układzie świadomych zmian. Podobnie zresztą było z owym prywatnym dziennikiem inżyniera, który z początku wydawał się być głównym kluczem do rozwiązania całej zagadki. Zapisy były dość przypadkowe i bardzo lakoniczne. Lecz mimo to Stegenbach znalazł w nim wzmiankę, która obudziła jego zainteresowanie. Notatka — jak na zwięzłego w słowach inżyniera stosunkowo obszerna — nosiła datę sprzed kilku zaledwie tygodni i brzmiała:
„Poszedłem dziś na spacer w okolice pomnika dryfu posiedzieć trochę na cokole. Właściwie nawet nie wiem, dlaczego jest to moje ulubione miejsce. Może dlatego, że tam mi się najlepiej myśli? Miałem nadzieję, że rozwiązanie „przyjdzie” mi samo. Nie wiem, ile siedziałem, ale chyba nie straciłem tego czasu — wymyśliłem coś takiego, co powinno wreszcie doprowadzić całą sprawę do końca. Wstyd się przyznać, ale przecież i tak nikt tego prócz mnie nie przeczyta — zachowałem się jak pięcioletni dzieciak, wydrapujący gwoździem na karoseriach pojazdów wszystko, co mu tylko przyjdzie na myśl.”
Fred Stegenbach daleki był jednak w tej chwili od potępiania moralnej postawy wszystkich inżynierów niszczących pomniki w parkach. Nawet wręcz przeciwnie — cieszyłby się bardzo, gdyby właśnie to zniszczenie dokonane przez Polińskiego zachowało się w jak najlepszym stanie. Mogło to wprawdzie być na przykład proste stwierdzenie, że zorza polarna jest piękna, ale mogło również… Fred dziwił się, że nikt w tylekroć przeglądanym dzienniku do tej pory nie zwrócił na te słowa uwagi, choć w pierwszej chwili i on sam pominął je przy pobieżnym czytaniu. Może dlatego, że notatka opatrzona tą datą była stosunkowo odległa w czasie od momentu katastrofy? W każdym razie byłoby to naprawdę bardzo ważne, gdyby udało się wreszcie odnaleźć obliczenia Polińskiego, albo choć tę domniemaną formułę na cokole pomnika. Można byłoby wtedy odtworzyć jej związek z wyczutymi przez Stegenbacha zmianami dokonanymi w promienniku, albo choć udowodnić jej bezsensowność i ustalić ostatecznie, że inżynier padł ofiarą własnej tragicznej omyłki. — A jeżeli ktoś szukał już tego przede mną? — pomyślał Stegenbach. — I nic nie znalazł? Bo to chyba przecież niemożliwe, żeby nikt nie przeczytał tego dziennika dokładnie… W każdym razie doszedł do wniosku, że nie warto rezygnować w połowie drogi. Jeżeli nawet nic ciekawego nie znajdzie, to przynajmniej trochę odpocznie.
Kiedy wreszcie do pomnika doszedł, najpierw oglądał go ze wszystkich stron długo i powoli, jak najzwyklejszy przechodzień. Nie tylko dlatego, że tak bardzo chciał odnaleźć na nim to „zniszczenie” dokonane przez Polińskiego i chciał zrobić to jak najprędzej bojąc się jednocześnie, że kiedy tam podejdzie, nic nie znajdzie, ale i dlatego, że pomnik mu się po prostu spodobał. Próbował nawet przypomnieć sobie, co swojego czasu czytał przy jakiejś okazji o badaczach, którym ten pomnik wystawiono. Być może pomogły mu w tym śmiałe, czyste linie poprowadzone ręką doskonałego rzeźbiarza tak, że nasuwały na myśl i heroizm i tragedię jednocześnie, bo tylko tam, gdzie dzieją się rzeczywiste dramaty, ludzie, z pozoru nawet niewytrzymali i słabi, okazują się prawdziwymi bohaterami. To, co kiedyś przeczytał jako jeszcze jedną wiadomość, zwyczajną ciekawostkę sprzed lat, teraz ożyło nagle. Zobaczył kilku ludzi, którzy pod jego powiekami jak w jakimś małym pokoiku siedzieli, dyskutując nad czymś zawzięcie. To tam właśnie rodziły się pierwsze plany ich wielkiej wyprawy po nieznane ludziom naukowe fakty. Zobaczył ich po sekundzie ponownie — brudnych, zarośniętych, z zaognionymi, przekrwionymi białkami oczu — jak na wielkiej, dryfującej krze lodowej pochylają się z zatroskanymi twarzami nad szczeliną, zwiastującą szybkie rozłamanie się niosącej ich bryły. Inne, otulone w futra, niewyraźne w zadymce postacie wywlekały mozolnie skrzynie i cenne przyrządy z namiotu zagrożonego tym, że pęknięcie może w każdej chwili skierować się wprost pod jego podłogę. A nie opodal, nie bacząc na rosnące niebezpieczeństwo, dwaj inni badacze wypuszczali właśnie radiologiczny balon na uwięzi, bo właśnie nadeszła pora codziennych pomiarów. Jeszcze inni klęczeli w tej chwili przy wyrąbanej w krze przerębli, obserwując wskazania echosondy, notującej na długim wykresie kształt morskiego dna. I ta właśnie scena zamarła w bezruchu, zakrzepła, kiedy Stegenbach otworzył oczy, patrząc na wyciosane z jednego głazu dwie ludzkie sylwetki, zrywające się z przyklęku i w połowie ruchu zamarznięte…
Читать дальше