Mężczyzna poczuł, jak po skórze wzdłuż kręgosłupa przebiegają mu lodowate ciarki. Ruszył się wreszcie, przecisnął przez jakąś większą dziurę na drugą stronę ściany tam, gdzie wiatr dochodził już o wiele słabszy, z ulgą zrzucił plecak. Rozpakował go szybko i ogrzawszy twarz i dłonie w pobliżu płomienia z niewielkiej gazowej butli turystycznej przełknął szybko parę kęsów zabranego ze sobą jedzenia. Popił gorącą kawą z termosu, która w tej temperaturze, jeśli nie wypiło się jej duszkiem, stygła niemal momentalnie. A potem z samego dna plecaka wyciągnął mały, wodoszczelny pojemnik podobny do krótkiej, grubej rury zasklepionej na obydwu końcach. Położył go obok siebie w zagłębieniu tak, żeby jakiś niespodziewany podmuch wiatru nie porwał mu go spod stóp, a potem zaczął ryć długim nożem skamieniałą ścianę.
Kiedy udało mu się nareszcie wygrzebać odpowiednio głęboką i szeroką jamę, wepchnął do niej pojemnik, zakrywszy go znalezionym w pobliżu kawałkiem lodu pasującym rozmiarami na tyle, by dało się go mocno wepchnąć do dziury. Potem wyprostował się zadowolony i po raz pierwszy od tygodnia uśmiechnął. Po raz pierwszy dokładnie od tej chwili, w której usłyszał o śmierci inżyniera Polińskiego…
Już na drugi dzień po katastrofie w głębinie Sedova po całym Sipogrodzie zaczęły krążyć niesamowite pogłoski, że nie był to zwyczajny wypadek przy pracy. Ktoś miał go podobno spowodować, by zawładnąć opracowanym przez inżyniera wynalazkiem. Tym bardziej, że wszystkie plany i obliczenia Polińskiego zaginęły bezpowrotnie. Te same plany, które spoczywały w tej chwili ukryte w hermetycznym pojemniku pod strażą „Trębaczy”…
Mężczyzna obtopił zwiększonym do maksimum płomieniem maszynki gazowej krawędzie jamy i zatykającej ją bryły lodu, potem szybko spakował plecak i ruszył w powrotną drogę do miasta. Zadymka słabła z każdą chwilą, tumany rozpylonego śniegu stawały się coraz rzadsze, a ponadto z dali padał słaby odblask łuny nad Sipogrodem, więc mężczyzna szedł tym razem o wiele pewniej i szybciej tak, że już po upływie półtorej godziny wszedł na wygładzoną powierzchnię pasa startowego dookoła kopuły…
* * *
Białą, damską torebkę zawieszoną na oparciu krzesła po drugiej stronie stołu dostrzegł dopiero wtedy, kiedy już usiadł. Zastanawiał się, czy właścicielka zapomniała zabrać ją odchodząc, czy też zostawiła na moment i zaraz wróci, kiedy do stolika podeszła młoda kobieta. Fred rozpoznał ją momentalnie — była to ta sama dziewczyna, która z okna stratolotu z taką radością spoglądała na kopułę Sipogrodu. Poderwał się z krzesła mrucząc jakieś niezręczne usprawiedliwienia, ale dziewczyna uśmiechnęła się do niego jak do starego znajomego i poprosiła, żeby sobie nie przeszkadzał.
— Cieszę się, kiedy spotykam niedawnego towarzysza podróży — powiedziała — który okazuje się jednym z nas, Polarskim…
— Jak, jak, proszę? Polarskim?
— Tak się nazywamy…
— Nie bardzo rozumiem. Kto to jest Polarski?
— Każdy. Pan, ja, pozostali koledzy…
— A czy „Polarscy” chodzą po mieście w specjalnych uniformach? — pytanie Freda zbiło dziewczynę na moment z tropu, ale szybko odpowiedziała:
— Noo, raczej nie…
— Więc nie rozumiem — zaśmiał się Stegenbach. — Nie mam na sobie codziennego ubrania Polarskich, nie noszę również plakietki z odpowiednim napisem, a pani mimo to tak łatwo mnie rozpoznała…
Dziewczyna potraktowała jego żart nieoczekiwanie poważnie:
— Człowiek uczy się tego bardzo szybko. Wkrótce i pan od pierwszego rzutu oka będzie odróżniać Polarskich i zwyczajnych turystów — jest jakaś, dla niewprawnego oka mało uchwytna, różnica w zachowaniu, w głosach, w spojrzeniach… A pan nie zachowuje się jak przeciętny turysta.
— Pani wyraźnie nie lubi turystów…
— Bo ja wiem? Może nie to. Zraża mnie do nich tylko ich natręctwo i to, że wszystko, co tutaj widzą uważają za oczywiste, a jeśli im się coś powie ciekawego, i tak wiadomo, że za pięć minut o tym całkowicie zapomną. Szkoda trudu — tacy nigdy nie pojmą, dlaczego jesteśmy dumni ze swojego miasta. Dla nich to tylko atrakcja z folderów — miasto położone najbliżej bieguna.
— A dla pani?
— Dla mnie? Dla mnie to przede wszystkim olbrzymia ilość pracy i trudu.
— Jest pani bardzo młoda… Z powodzeniem mogła się pani tu urodzić. Czy tak?
— Nie. Urodziłam się daleko stąd. Na południu. Ale mój dom jest właśnie tu…
Stegenbach przypomniał sobie w tej chwili, że zapomniał nie tylko o kolacji. Poderwał się z krzesła, podając dziewczynie rękę;
— Przepraszam bardzo. Zapomniałem… Moje nazwisko Fred Stegenbach.
— Irina Obrigowa.
— To zabawne.
— Co?
— Sądząc po typie urody uważałem panią za Skandynawkę. Zaraz, zaraz… Obrigowa… Czy pani ma coś wspólnego z dyrektorem…
— To mój brat. Ale wie pan co? Tego też się pan wkrótce nauczy, że żaden Polarski nie podkreśla swojej narodowości. Przecież to w gruncie rzeczy wcale nie jest takie istotne, czy ktoś jest Szwedem czy Polakiem, a inny Włochem czy Francuzem. Pan jest Niemcem, ja Rosjanką — ale przecież najważniejsze jest to, że możemy się ze sobą dogadać jak starzy, dobrzy znajomi. Prawda? — Obrigowa uśmiechnęła się przyjaźnie, Fred odpowiedział jej podobnym uśmiechem. Dziewczyna nagle zmieniła temat, pytając wprost:
— Czy pan wierzy w to, że Poliński był jakimś wrogim agentem? Albo w to, że ktoś go zamordował? Bo ja…
— Cóż — odpowiedział Fred — bywają różni ludzie. Mogło może być i tak, ale odnoszę wrażenie, że trafiłem na ślad, który powinien doprowadzić do rehabilitacji Polińskiego. Pani brat sądzi zresztą podobnie. Być może mylimy się obaj…
— Wie pan, zastanawiałam się nad różnymi możliwościami. Usiłowałam sama siebie przekonać, że to mogło być samobójstwo czy coś w tym rodzaju…
— Hmm… Z tego, co słyszałem i wyczytałem w dzienniku, to Poliński nie był typem człowieka ze skłonnościami do samozatraty.
— Więc nie zna pan jeszcze działania tutejszego mrozu na ludzki organizm.
— Mrozu? O ile wiem, technicy zatrudnieni przy wierceniach nie wychodzą zbyt często na lód, bo nie mają tam wiele do roboty. A tutaj jest przecież tak, jak w każdym innym mieście.
— Tak. Udało nam się przezwyciężyć mróz tutaj, w obrębie kopuły. Ale to nie zmienia faktu, że on istnieje nadal.
— Tam? — Stegenbach wykonał ręką nieokreślony ruch.
— Nie. Właśnie tu. Nawet w tej sali…
— Nie bardzo rozumiem…
— I to pojmie pan po jakimś czasie. Mróz i arktyczna noc są bardziej uparte, niż mogłoby się nam wydawać. Potrafią tak niepostrzeżenie zakraść się do ludzkiej podświadomości…
— Chyba zaczynam rozumieć. Czy chce pani powiedzieć, że Poliński na coś podobnego zachorował? Może jego zachowanie tuż przed katastrofą istotnie świadczyło…
— Nie, to nie to. Poliński chciał być sam. A człowiek chory na lodowatą samotność ucieka przede wszystkim między innych ludzi, choć wie, że wcale mu to specjalnie nie pomoże.
— Ludzie reagują przecież na te same bodźce bardzo różnie…
— Ale nie Poliński. Może mi pan wierzyć. Żyję tu na tyle długo, żeby wyczuwać coś takiego momentalnie.
Dziewczyna mówiła z zapałem i wiarą, że Poliński mimo poszlak i kierowanych ku niemu podejrzeń był po prostu uczciwym człowiekiem, który ryzykował swoje życie dla dobra innych ludzi, a nie dla jakichś prywatnych interesów czy wrogich idei. Stegenbach słuchał tego z przyjemnością, bo i jemu zaczęło się wydawać, że inżynier nie mógł być złym człowiekiem, ale w pewnym momencie zrodziła się w nim nowa wątpliwość — oprócz tego wszystkiego, co Irina mówiła, była jeszcze sprawa dobrego imienia firmy na świecie… Powiedział to wprost:
Читать дальше