Nagle ktoś lekko dotknął jego ramienia. Fred obrócił się i zobaczył przed sobą Irinę Obrigową, ale jak bardzo od wczoraj zmienioną przez dopasowany zgrabnie, marynarski mundur.
— Powiedziała mi pani, że pracuje we flocie, ale nie zdradziła pani ani słowem, że tutaj kapitanami statków są kobiety — żartobliwie powitał ją Fred.
— Mnie osobiście wcale nie wydaje się to aż takie dziwne — uśmiechnęła się Irina w odpowiedzi. — Chciałby pan obejrzeć mój statek?
— Oczywiście — Stegenbach poszedł obok Obrigowej na mostek kapitański, potem wspólnie obejrzeli pomieszczenia dla pasażerów — nawet w samolotach renomowanych firm lotniczych na świecie Fred nie widział takiego komfortu, jak tu — i zawrócili ku miejscu spotkania.
— Ten prom — powiedziała Irina na odchodne — kursuje na najdłuższej trasie. Pan i pańscy koledzy macie około półtorej godziny jazdy do swojej LB 72…
* * *
Przewód odprowadzający do ogólnego obiegu gazy wiertnicze ze wszystkich stanowisk pulsował w takt rozbłysków laserowego działka zainstalowanego w nowo wytapianym szybie. Tylko mała część rozżarzonego obłoku specjalnym przewodem docierała do komory wiertniczej, gdzie automaty poddawały ją ciągłej spektrograficznej kontroli. Potem resztka gorących par obiegała rury grzejne wieży i ostatecznie uciekała ze szczytu stanowiska do morza, gdzie stygła, ulatując ku niewidocznemu niebu oddzielonemu od ludzi nie tylko dwustumetrową warstwą wody, ale i ponad metrową skorupą skamieniałego lodu. Płaskie pęcherze uwolnionej pary nie dopływały nawet do połowy drogi — zaledwie w parę sekund po opuszczeniu wentyli zaczynały kurczyć się i znikać, roztapiać w morskim bezmiarze.
Na razie Turbojew sam obsługiwał działo, pragnąc dać Stegenbachowi czas na zapoznanie się ze specyfiką tej pracy oraz naukę obsługiwania urządzeń. Fred patrzył w skupieniu, jak Aleksy, z napiętą twarzą i zmarszczonymi brwiami, obracał delikatnie palcami pokrętła dopływu mocy do działa i mechanizmów nastawczych, obserwując przy tym czujnie i uważnie obraz na ekranie kontrolnym.
— Dopiero pół metra? — zapytał zdziwiony Fred.
— Na razie pracujemy na dziesięciu procentach ogólnej mocy — wyjaśnił Aleksy — dopiero kiedy przebijemy się przez grożące zawaleniem pokłady piachu i zmurszałych skał, zaczniemy wwiercać się w głąb trochę szybciej.
Gdzieś z tyłu nieprzerwanie krzątał się Janko przy pozostałych agregatach wieży, zaś nie opodal siedziała Corinne, obserwująca w napięciu wskazania spektrografu.
Fred pochylił się nad nią i spytał półgłosem:
— O ile wiem, to do pokładu ropy dostaniemy się dopiero za kilka miesięcy, więc czemu patrzysz tak uważnie?
— W tej chwili interesuje mnie przede wszystkim woda — odpowiedziała dziewczyna, widząc zaś zdziwione spojrzenie Stegenbacha dorzuciła:
— Jeżeli na ekranie spektrografu zobaczę charakterystyczne prążki wody, będę wiedziała, że nasz szyb w którymś miejscu przecieka, a to mogłoby doprowadzić do zawalenia się którejś ze ścian i odchylenia promienia laserowego od pionu. To jest taka dodatkowa kontrola, ale wiele od niej może zależeć. Gdyby Aleksy — a przecież i tak może się zdarzyć — nie dostrzegł niebezpieczeństwa na swoim ekranie, wtedy zawsze jeszcze jest w wieży ktoś, kto zorientuje się w porę. Myślę, że właśnie z podobnego powodu Edward… — urwała raptownie, jakby nie chcąc sobie tego przypominać. W każdym razie Stegenbach poczuł, że chyba miał rację, pragnąc zapoznać się z rodzajem pracy Polińskiego. Zaczynał powoli rozumieć, w jaki sposób mogło dojść do tego tragicznego wypadku…
* * *
Minęło kilkanaście dni. Fred Stegenbach codziennie wyruszał do pracy i wracał wieczorem ze świadomością, że coraz lepiej poznaje zakres obowiązków inżyniera Polińskiego. Tyle tylko, że nadal był równie daleki, jak na początku, od poznania motywów jego postępowania.
Wyszedł właśnie na swój cowieczorny spacer po alejach miasta — parku popatrzeć na usypiające pomału osiedle. Stanął obok filaru estakady, podziwiał widok i ani przez chwilę nie podejrzewał, jak bacznie jest przez kogoś obserwowany. Przez kogoś, dla kogo mógł stanowić bezustanne zagrożenie…
Patrzący na Freda człowiek ukrywał się w cieniu drzew — jego ciemne ubranie i smagła, opalona twarz były w półmroku niemal niewidoczne. Zastanawiał się długo, czy warto ryzykować w tej chwili. Zbyt długo…
Na końcu alei zamajaczyła dziewczęca sylwetka w jasnej sukience, szmer jej kroków przybliżał się szybko. Mężczyzna cofnął się w cień jeszcze głębszy, bo dziewczyna była już o parę metrów od niego. Człowiek rozpoznał w niej widywaną codziennie Irinę Obrigową. Zaklął sam do siebie cicho — w tej sytuacji dalsze wyczekiwanie nie miało już sensu, wycofał się więc między drzewami jeszcze dalej do miejsca, w którym uznał, że stojący pod filarem nie powinni go zobaczyć. Wszedł na alejkę i spokojnie, krokiem najzwyklejszego, trochę zapóźnionego spacerowicza powędrował w kierunku swojego domu. Dochodził już do drzwi swojego pokoju, kiedy nagle zawahał się i najwidoczniej zmienił zdanie, bo ponownie zawrócił w stronę wyjścia. Tym razem jednak nie opuścił budynku — minąwszy zaledwie kilkoro drzwi stanął przy jednych i zadzwonił.
Drzwi uchyliły się, wyjrzała zza nich twarz Aleksego.
— A, to ty, Janko! Wchodź…
Kaprovič przeszedł za Aleksym do pokoju i skinął głową Corinne, siedzącej z podwiniętymi nogami w głębokim fotelu i trzymającej w obu dłoniach filiżankę gorącej, aromatycznej herbaty.
— Siadaj. Chcesz się napić? Zaraz woda się zagotuje… No? Czemu nic nie gadasz? Co ci jest? — zaniepokoił się Aleksy.
— Widzisz, to nie takie proste — mruknął Janko. — Pozwól mi zebrać myśli…
Przez chwilę w pokoju panowało jakieś dziwne, napięte do ostatnich granic milczenie, potem Janko zaczął:
— Poszedłem dzisiaj za Fredem…
— To znaczy? Co w tym dziwnego? Przecież codziennie rano… — zdziwiła się Corinne.
— Ale ja przed chwilą…
— Nadal nie rozumiem. Po co?
— Bo… Ale spóźniłem się… — jąkał Janko.
— Gadajże wreszcie po ludzku — pochylił się ku niemu Aleksy. — Poszedłeś za nim i co? Gdzie się spóźniłeś?
— Noo… Poszedł na randkę…
— Nie przyszedłeś tu chyba specjalnie po to, żeby nas o tym niezwykłym fakcie powiadomić?
— Nie, ja chciałem z nim pogadać, ale się rozmyśliłem…
— W porządku, ale co to ma do rzeczy? — Corinne po patrzyła na niego wzrokiem, który mówił wyraźnie, że nadal nic nie rozumie. — O czym chciałeś z nim porozmawiać?
— Bo, widzicie… — znowu na moment Janko się zaciął — bo ja wiem, gdzie są te dokumenty, których on szuka…
Corinne i Aleksy aż podskoczyli, zawołali jednocześnie:
— Dlaczego mówisz to dopiero teraz!?
— Bo… ja nie wiem, czy wy to zrozumiecie… ja się bałem…
— Czego?
— Tyle było gadania w mieście… A przecież on sam mi dał.
— Ale co? Kto?
— No, on. Poliński…
Janko zaczął opowiadać, jak poszedł do pokoju Polińskiego w dzień katastrofy, jak czekał na niego do późnej nocy. Opowiedział również o ukryciu przez siebie dokumentów, bał się bowiem najbardziej, że zostanie posądzony o spowodowanie śmierci inżyniera.
Aleksy słuchał i tylko kręcił głową, a potem powiedział:
— Nie ma co, narozrabiałeś niezgorzej. Ale na całe szczęście nie jest przecież jeszcze za późno…
— Wręcz przeciwnie — wtrąciła się Corinne. — Jutro przecież upływa dwutygodniowy termin udzielony Stegenbachowi przez pozostałych członków komisji. I będzie to ostatnia szansa zrehabilitowania Polińskiego.
Читать дальше