Pułkownik Aleksander Peerth westchnął głęboko. Dla niego — człowieka, który musiał myśleć o daremnej nadziei ludzi na Marsie, który wiedział, z jaką ślepą ufnością myślą teraz o Ziemi, o pomocy i ratunku — ta chwila była piekielnie trudna. Była tym trudniejsza, że rozumiał przecież doskonale także strach tego młodego kapitana, tak bardzo zmęczonego zbyt wielkim i intensywnym napięciem nerwowym. Podniósł powoli wzrok:
— Rozumiem, kapitanie Ortega… Miał pan prawo… To bardzo dobrze, że był pan szczery. I niech pan nie próbuje sobie stawiać jakichkolwiek zarzutów. Znam doskonale pański lęk, kapitanie, i wiem też, jak bardzo wzruszony jest człowiek, kiedy po kilku latach w przestrzeni powraca na Ziemię. Jak śpieszy się do niej, choć i tak wie, że zejdzie ze statku ostatni. Kiedy cała załoga od dawna już — od całych kilkunastu godzin — cieszy się wznowionym, wartkim uciekaniem życia, słońcem i dziewczętami, kapitan nadal jeszcze mierzy krokami obrzydliwie dokładnie znane korytarze, zagląda do zimnych, milczących maszynowni. Patrzy na pusty sztuczny krajobraz, rozmawia z inżynierami stoczni, ustalając terminy poszczególnych etapów reperacji i już w chwili powrotu myśli o ponownym odlocie. Dlatego pana rozumiem, Ortega. Rzeczywiście miał pan prawo do podjęcia takiej decyzji. Nie jest moim zadaniem wymuszenie pańskiej zgody na ten lot. Nie będą więc wygłaszać wzniosłych mów, zawstydzać, przekonywać czy w jakikolwiek inny sposób wpływać na pańską ambicję. Nikt nie weźmie tego panu za złe — zresztą psycholodzy zatrudnieni w sztabie przewidywali podobny efekt naszej rozmowy. Tak więc byłoby to już wszystko, kapitanie. Życzę panu dobrego wypoczynku na Ziemi…
Ortega podniósł się ociężale z fotela. Nogi miał dziwnie oporne, wlókł je za sobą z wysiłkiem w kierunku drzwi, które otworzyły się przed nim automatycznie i zamknęły po chwili z cichym szumem serwomotoru.
— Nareszcie! Strasznie długo z Peerthem gadałeś… — podbiegła ku niemu uśmiechnięta, zaciekawiona Sybill.
— Ty oczywiście wiesz, po co mnie wzywał? — pół stwierdził, pół zapytał Frank.
— Proponował ci dowództwo HERKULESA, czy tak?
Ortega wpatrywał się uparcie w jakiś daleki punkt gdzieś za ścianą pomieszczenia, potem — nadal nie patrząc na dziewczynę — powiedział niepewnie:
— Tak, Sybill!. Proponował mi…
— Zgodziłeś się oczywiście — Sybill jeszcze nie zauważyła niczego.
— Nie, Sybill… Ja się nie zgodziłem… — wyjąkał.
Parę sekund ciszy wlokło się nieznośnie. Potem Sybill powiedziała powoli i ostrożnie:
— Może po prostu zaskoczyła cię ta propozycja? Gdybym wiedziała, uprzedziłabym cię… Wszystko stało się przecież tak nagle — dorzuciła usprawiedliwiająco.
— Tak, oczywiście… To także mogło mieć jakiś wpływ… Ortega powoli, z namysłem skinął głową.
— Powiedzieć NIE w takiej sytuacji zawsze jest ciężko. Nawet jeśli ma się ku temu powody — ze zrozumieniem stwierdziła dziewczyna.
Ortega był jej wdzięczny, że usiłowała mówić o powodach, choć oczywiście zdawał sobie sprawę, że nie ma ich znowu aż tak wiele. Powód był w gruncie rzeczy tylko jeden, ale zrozumieć go naprawdę mogli jedynie bardzo nieliczni spośród miliardów ludzi.
— Powiedzieć NIE w stronę Ziemi — mówił cicho — przychodzi naprawdę bardzo ciężko. Życie na niej to poczucie bezpieczeństwa, to największy cud na świecie. Zrozumieć to do głębi i docenić można tylko i jedynie wtedy, kiedy jest się kosmonautą…
Odpowiedziała mu cisza.
Cisza, która drży w sercu nieznośnie, kiedy trwa zbyt długo…
Pytanie Sybill było od tej ciszy niewiele głośniejsze:
— Frank… Czy wiesz, kto prowadzi łączność z Marsa?
— Nie — odpowiedział. Było mu to i tak najzupełniej obojętne.
— Haago Falhold objął to stanowisko przed rokiem.
Ciszę rozerwał wybuchający granat! Frank skoczył ku Sybill jak błyskawica.
— Haago na Marsie!? — krzyknął przerażony. — Sybill! Czy ty wiesz, kim on dla mnie jest!?
— O ile pamiętam, przyjaźniliście się kiedyś… — odpowiedziała niewinnie. Zadała mu to pytanie wiedziona jakimś niesprecyzowanym przeczuciem czy może nadzieją, że wiadomość o Haago zainteresuje, poruszy Franka. Rezultat przeszedł jednak wszystkie jej najśmielsze oczekiwania. Zrozumiała, że tym jednym pytaniem osiągnęła w tej chwili o wiele, wiele więcej, niż pułkownik Peerth całą długą rozmową.
Frank stał przed dziewczyną głęboko zamyślony. Ocknął się nagle i zaczął mówić gorączkowo:
— Haago tam… O Boże! Przyjaźń? Nie. Sto, tysiąc razy więcej, niż zwyczajna przyjaźń! To było pięć lat temu na Księżycu. Na obozie szkoleniowym… Trenowaliśmy wtedy długodystansowy bieg księżycowy… Wiesz, jak to jest — kiedy czepi się człowieka uparty, głupi pech. Głazy na którymś zboczu uskoczyły mi spod stóp. Zjechałem chyba ze dwieście metrów po rumowisku, a kiedy się wreszcie podniosłem, poczułem, że rozwaliłem skafander na jakimś ostrym złomie skalnym. Głupie, małe rozdarcie, ale za to w podłym miejscu — na plecach. Nie mogłem sięgnąć… Czułem, jak ucieka mi ze skafandra powietrze… I wtedy nie wiadomo skąd zjawił się przy mnie Haago…
Sybill słuchała Franka z zapartym tchem. Kiedy przerwał swoją opowieść na chwilę, nie śmiała nawet zapytać, co dalej?
– Żeby nie on… — podjął Frank. — Zacisnął w dłoni rozdarte miejsce tak, żeby powietrze z mojego skafandra nie mogło zbyt szybko uciec na zewnątrz. Wezwaliśmy pomoc przez radio, ale zanim nas odnaleźli, upłynęło całe pół godziny. Nawet sobie nie wyobrażasz, jak cholernie długie może być głupie trzydzieści minut… Zauważyłem, że Haago zaczyna się męczyć, że coraz trudniej jest mu utrzymać zaciśniętą dłoń. Ale trzymał, rozumiesz? Kiedy nadeszła pomoc okazało się, że Haago wcale nie może dłoni rozewrzeć. Dopiero po przebyciu połowy drogi do obozu, już w karetce, trzem silnym chłopakom ledwie udało się oderwać dłoń Haago od mojego skafandra. A potem przez całe jedenaście dni trwało przywracanie jego ręce normalnej żywotności. Sama wiesz, jakie to draństwo bolesne… A teraz Haago…
— Więc chyba dobrze, że już wiesz. Chyba… — Sybill nagle przestraszyła się swoich słów, kiedy Frank pobladł raptownie.
— Sybill… — krzyknął szeptem. — Sybill, czego ty ode mnie chcesz? Jakby już nie było żadnej innej możliwości, żeby im pomóc? Czy to właśnie ja, tylko ja mogę to zrobić!? — wrzasnął nieoczekiwanie. I nagle poczuł się niesłychanie głupio. Krzyczał na dziewczynę tak, jakby robiła mu jakiekolwiek wyrzuty. A ona przecież powiedziała tylko, że Haago… A potem… potem był jej nawet wdzięczny za to, co dodała:
— Ależ oczywiście, Frank. Jestem głupia. Jasne, że z powodzeniem może to zrobić ktoś inny. Opóźni to wprawdzie znacznie start HERKULESA… — przerwała na moment, potem dorzuciła cicho: — A jeżeli przez ten czas na Marsie wylądują jakieś ekspedycje, wracające z dalekiego zwiadu? Zazwyczaj właśnie tam uzupełniają swoje zapasy wody i powietrza… Tyle tylko, że tym razem będzie to niemożliwe.
Frank oparł się bezsilnie o obrotowy fotel, potem zwalił się weń ciężko. Sybill pochylona nad biurkiem wyglądała na pochłoniętą bez reszty sprawdzaniem któregoś ze swoich obliczeń w jakiejś ogromnej tabeli.
— Ludzie na Marsie… — myślał Frank. Wtem na korytarzu rozległy się czyjeś ciężkie kroki. Drzwi rozwarły się i stanął w nich zapomniany przez Ortegę robot. Poruszony swoimi wspomnieniami Frank nie zauważył nawet, kiedy jego elektroniczny „anioł stróż” gdzieś sobie na chwilę poszedł. Android zatrzymał się przed siedzącym w fotelu człowiekiem.
Читать дальше