— Tak. Gdyż nie mogli tego znieść. Tyle żywotności — wielu musiało być o nią zazdrosnych nie do wytrzymania.
— Lecz czy to nie jest nielogiczne? Mówi pan, że oglądanie wideo przemienia pana. Zatem tych, którzy widzieli go wtedy żywym, musiało to przemienić tysiąckroć?
— A kto mówi, że tak nie było? Jednych to poruszy, a innych nie. To wie pan przecież najlepiej, prawda? Drzwi wejściowe uchyliły się. Wydały cichy, skrzypiący dźwięk. Eisenhardt spojrzał przelotnie w tamtą stronę. Był to ten chłopiec, który do tej pory czekał przy tablicy z symbolem autobusu, a teraz zakurzony i spocony kierował się do lady. Wydawał się niespokojny, jak ktoś, kto pierwszy raz wyjechał sam w podróż.
— Nie ma nawet cienia dowodu, że człowiek na wideo to naprawdę Jezus — powiedział Eisenhardt półgłosem do Stephena, żeby na razie skończyć temat, póki nie będą znów sami.
Stephen tylko kiwnął głową, jakby go to w ogóle nie obchodziło i zwrócił się do młodego, zerkającego nieśmiało mężczyzny.
— Czego pan sobie życzy?
— Uhm — odchrząknął. Błądził oczami wokół, szukał nad barem albo na ścianie cennika, lecz ich nie znajdował. — Poproszę o kawę.
— Kawa. Już się robi.
Eisenhardt przyglądał się, jak Stephen układa piramidkę z filiżanki, spodka i serwetki, podsuwa ją pod maszynę do kawy i przyciska zielono świecący guzik. Podczas, gdy maszyna parzyła kawę, dołożył jeszcze łyżeczkę, paczuszkę śmietanki i owiniętą w papier kostkę cukru. Nie wydawało się, by prowadzona przez nich dyskusja w najmniejszym stopniu go irytowała.
— Kawa, proszę bardzo. Dolar dwadzieścia.
— Dziękuję. — Chłopak odgarnął z czoła przepocone włosy i odliczył wyjęte z kieszeni dżinsów pieniądze. Stephen przysunął je do siebie z gestem podziękowania i wsypał do kasy.
— To bez znaczenia, rozumie pan? — odwrócił się potem do Eisenhardta. Słuchacz nie zdawał się mu zbytnio przeszkadzać. — Czy to jest Jezus czy Budda, czy ktoś, o kim nigdy nie słyszeliśmy — ja w nim widzę, jakie może być życie. Że nie chodzi w nim o to, by o coś walczyć. Że nie dlatego jesteśmy na tym świecie, żeby innych prześcignąć albo wygryźć i żeby wygrywać we wszystkich wyścigach. Nie ma różnicy, czy się wygrywa czy przegrywa, tak naprawdę, moim zdaniem. Dawniej myślałem, że życie polega na tym, żeby zdobyć pierwszą nagrodę. Mówiąc symbolicznie. Nie byłem tego świadom, ale teraz, patrząc wstecz wiem, że tak myślałem. To była taka postawa, mówienie sobie: „kiedy już…”. Kiedy już będę miał pierwszy milion, to potem… Kiedy już będę sławny, to potem… Zawsze potem, potem, potem. Sądziłem, że kiedy już wygram ten właściwy wyścig, wtedy moje życie zmieni się w coś innego niż to, czym jest — w prawdziwe życie. Wtedy rozpocznie się prawdziwe życie. Ale choć wygrywałem wiele wyścigów, nigdy nie dostawałem nagrody. Owo „potem” nigdy nie następowało. I dlatego biegłem coraz dalej, coraz wyżej ustawiałem sobie poprzeczkę. Gdy zacząłem ścigać się z Johnem Kaunem, w rzeczywistości byłem zrozpaczony, gdyż już tak wiele osiągnąłem, a ta wielka przemiana wciąż nie przychodziła. — Spojrzał na niego. — Też pan to zna? Tak mi się wydaje, że to mogłoby być to, co napędza pisarza — wiara, że gdy napisze już arcydzieło, wszystko się zmieni.
— Nie — mruknął Eisenhardt. — Piszę, bo sprawia mi to przyjemność.
Jakby tego nie usłyszał.
— Gdy zobaczyłem wideo, pojąłem, że to prawdziwe życie już się toczy, tu i teraz. Że zawsze tak było. To tylko ja nie potrafiłem tego zauważyć, cieszyć się tym, co już osiągnąłem. Życie, rzeczywiste, prawdziwe życie trwało cały czas, a ja go nie widziałem, bo byłem zbyt zajęty. Ale żeby to zrozumieć, musiałem najpierw zobaczyć, jak ktoś naprawdę potrafi rozkoszować się chwilą, wszystkimi zmysłami i z całego serca.
— No cóż — odparł z rezerwą Eisenhardt. — To stara prawda, o ile się nie mylę. Stephen wziął ściereczkę do naczyń i z westchnieniem przerzucił ją sobie przez ramię.
— Nie umiem ująć tego w słowa. Pan pewnie by potrafił, jako pisarz.
— Ale ja nie widzę tego, co pan.
— Szkoda. — On i Judith skinęli do siebie głowami, dwoje wtajemniczonych, współczujących ignorantowi. Takiej pobłażliwej arogancji dewotów Eisenhardt nigdy nie mógł ścierpieć. Gdyby ten człowiek przy barze nie przysłuchiwał się im, on by już im… Wyprostował się, naciągnął przygarbione plecy i zastanawiał się, czy rzeczywiście powinien zostać na noc. Niewątpliwie oznaczałoby to, że przez cały wieczór byłby zmuszony znosić wytężoną pracę misjonarską na własnej osobie.
— Czy z kawą coś nie w porządku? — spytał Stephen młodego blondyna, który siedział ze zwieszoną głową nad swą filiżanką i nieustannie w niej mieszał.
— Słucham? — ocknął się. — Nie, wszystko okay. Nie ma problemu.
— Tak pomyślałem, bo pan przez cały czas miesza i nic nie pije.
— Nie, ja tylko… To nie przez kawę. Dziękuję. — Przez jego twarz przemknął bolesny wyraz. Jakby chcąc udowodnić, że z kawą wszystko w porządku, wziął głęboki łyk.
Stephen stał dalej, po prostu patrzył na niego i nic nie mówił.
— Moja mama i tata zginęli — powiedział w końcu chłopak, patrząc w pustkę niewidzącymi oczyma. — W wypadku samochodowym. W zeszłym roku. A cztery tygodnie temu rzuciła mnie dziewczyna. To, hm… nie jest łatwe.
— Przykro mi.
— Słyszałem trochę, co mówiliście tutaj o sensie życia. — Przeczesał dłonią włosy odsuwając w tył niesforne kosmyki, stale opadające mu na twarz. — I wszystko mi się przypomniało.
— Mmh. — Stephen zdjął z ramienia ściereczkę i zaczął wycierać całkiem czystą ladę.
— Przykro mi, że podsłuchiwałem. Nie chciałem.
— Nie szkodzi.
— Kawa jest naprawdę świetna.
— Dziękuję — Stephen ociągał się trochę, zerknął na Eisenhardta i dalej polerował powierzchnię lady. — Mógłbym panu coś pokazać. Wideo, które może by panu pomogło.
A więc tak to się odbywa. Eisenhardtowi zdawało się, że zauważył w oczach mężczyzny iskierkę nieufności. Zdrowej nieufności, jego zdaniem.
Chłopak zdobył się na dzielny uśmiech i pokręcił głową.
— Dziękuję. Ale muszę jechać najbliższym Greyhoundem do L.A.
— Dziś wieczorem będzie jeszcze jeden.
— Wtedy spóźniłbym się na samolot.
— Ach tak. — Stephen podniósł ściereczkę, rozprostował ją i złożył inaczej, wycierał dalej. — A dokąd się pan wybiera?
— Do Izraela.
To słowo jakby poraziło ich prądem. Stephen przestał polerować, a Eisenhardtowi zdawało się, że włosy na karku stanęły mu dęba. Co za zbieg okoliczności, niech to cholera!
— Do Izraela. — Stephen znów wycierał. — Brzmi wspaniale. A dokąd w Izraelu?
— Wszędzie. Wycieczka objazdowa, czternaście dni przez cały kraj, wszystko co możliwe ze świętych i historycznych miejsc. — Próbował się zaśmiać, lecz zabrzmiało to żałośnie i jasne włosy znów opadły mu na twarz. — Nie wiem, jak na to wpadłem — to znaczy, nigdy nie byłem szczególnie religijny czy coś… nawet wtedy, gdy mama i tata… Był taki prospekt u nas w supermarkecie. Nie mam pojęcia, czemu tak na mnie podziałał, ale pomyślałem sobie, czemu nie? — Wyglądało prawie tak, jakby się wstydził. Stephen znów zanurzył ściereczkę w wodzie, wykręcił ją niemal z namaszczeniem.
— Mamy tu czasem turystów z Izraela, którzy chcą zwiedzić Arizonę, Wielki Kanion i tak dalej. — Przewiesił szmatkę przez chromowaną poprzeczkę. — Pan pierwszy jedzie w drugą stronę.
Читать дальше