Wrócił do środka, kręcąc głową przyjrzał się bałaganowi połamanego drewna i rozbitego szkła.
— Dziś już nie załatwię żadnego rzemieślnika. Muszę inaczej zasłonić okna. Może folią plastykową. Tak, to powinno się udać.
Eisenhardt przycupnął na swym krześle, wciskając kark między ramiona i nieufnym wzrokiem obserwował archeologa.
— Czy ktoś mógłby mi powiedzieć — odezwał się wreszcie — co to wszystko właściwie ma znaczyć?
— Mają wideo — Stephen usłyszał swój bezdźwięczny głos. Brzmiał bardziej jak osłupiały szept. Wilford-Smith spojrzał na niego spod krzaczastych, białych brwi.
— Pamięta pan człowieka o nazwisku Scarfaro, panie Eisenhardt? Pan pamięta, Stephen. Scarfaro przyjechał kiedyś do naszego obozu na wykopaliskach Bet Hamesh, żeby porozmawiać z Kaunem.
— Tak — zgodził się pisarz. — Pamiętam. Przyjechał z Rzymu. Inkwizytor, czy coś w tym rodzaju.
— Scarfaro jest jakby agentem Watykanu od mokrej roboty. To on zniszczył kamerę i zabrał resztki. On także przysłał tych ludzi.
— Ale czemu akurat teraz? — wyrwało się Stephenowi.
— Dlaczego akurat dzisiaj i tutaj?
Profesor obrzucił go przenikliwym spojrzeniem.
— Obawiam się, że to pan skierował ich uwagę na mnie. — Ja?
— To pan znalazł kamerę. Scarfaro to wiedział, pamięta pan? Z pewnością kazał pana obserwować. Pan Eisenhardt widocznie nie wydawał im się ważny, ja do dzisiejszego dnia z pewnością też nie, inaczej dawno by już tu byli. Musieli śledzić pana, Stephen, podsłuchiwać i potem natychmiast wkroczyli. Stephen słuchał ze skamieniałą twarzą. Intensywnie szukał w pamięci, lecz nic nie znajdował. Nikt go nigdy nie śledził, żadnych podejrzanych telefonów, żadnych włamań do mieszkania, żadnych stuków w przewodzie telefonicznym. O ile rzeczywiście był obserwowany, to nic nie zauważył.
Lecz powinien był się z tym liczyć. Niewybaczalne, że nawet o tym nie pomyślał.
— Ależ, profesorze! — Eisenhardt kręcił głową. — Co to ma znaczyć? Czy poważnie chce pan nam wmówić, że ktoś szukał tego wideo?
— Słucham? — Wilford-Smith pytająco uniósł brwi.
— Kto miałby chcieć tej szmiry? Watykan? Pęknę ze śmiechu. Tym całym przedstawieniem chce pan z nas zrobić głupków. Tak, jak zrobił pan już w Izraelu, a przedtem pewnie oszukał pan Johna Kauna. Stephen patrzył na pisarza osłupiały.
— Peter? Co pan mówi? Przecież widział pan to wideo!
— No właśnie! W życiu nie widziałem jeszcze takiego dyletanckiego, anemicznego przedstawienia. Profesor próbuje wmówić nam, że to wideo z przeszłości? Kpina, mówię wam. Po prostu kpina.
— Jak może pan mówić coś takiego? — zdziwił się Stephen. — Widział pan tego mężczyznę, jak chodził, jak mówił… Któż by to miał być, jak nie prawdziwy, historyczny Jezus?
— To miałby być Jezus? Nigdy w życiu. To już prędzej jestem tureckim świętym.
Stephen chciał jeszcze coś odpowiedzieć, lecz zamilkł skonsternowany. Nie rozumiał, co się tu działo. Poszukał wzrokiem profesora.
— Profesorze, co to może znaczyć? Tak, jakbyśmy widzieli dwa różne filmy. Kątem oka dostrzegł, że niemiecki pisarz niechętnie kręci głową. Profesor skrzyżował ręce za plecami i powoli przytaknął.
— Tak, pewnie tak właśnie było. Spotkałem się już z czymś takim niejeden raz. Są ludzie, którzy tym, co widać na wideo, są tak głęboko poruszeni, jak sobie nigdy wcześniej nawet nie mogli wyobrazić — i inni, na których nie robi ono absolutnie żadnego wrażenia. Ja sam na szczęście zaliczam się do tej pierwszej kategorii i pan, Stephen, również, jak mi się zdaje. Jednakże obawiam się, że pan Eisenhardt nie.
— Czy to znaczy, że oprócz pana i nas jeszcze inni widzieli to wideo?
— Tak. Wielu.
— A teraz to się skończy?
Eisenhardt podniósł się, pochylił w przód.
— Stephen, czy pan nie widzi, co tu jest grane? To wszystko to potężny szwindel. Tu ma powstać legenda, a pan posłuży jako narzędzie. Profesor Wilford-Smith należy do pewnej sekty, która w Barnford ma swoją główną siedzibę. Nie wiem dokładnie, jaki przyświeca mu cel, ale wydaje mi się, że mamy tu właśnie drugie wydanie tego, co wymyślili mormoni. Zna pan ich mitologię? Ich założyciel nazywał się Joseph Smith i powiada się o nim, że objawił mu się anioł, który dał mu księgę spisaną na złotych tablicach i przykazał przetłumaczyć tekst na angielski, gdyż tę złotą księgę musiał znów zabrać z powrotem. Powstała z tego Księga Mormona, podstawa ich religii. Ale dziś czegoś takiego nie da się już ludziom wmówić. Dziś to musi być wideo, podróżnik w czasie, wszystkie te ikony, które dzisiaj są w modzie.
Stephen słuchał argumentów pisarza, tak przecież logicznych i brzmiących tak prawdopodobnie, jednak w jego świadomości trafiały one na barierę, wznoszącą się w jego wnętrzu, odkąd zobaczył film, i odbijały się od tej bariery. W jego sercu żarzyło się coś, co było silniejsze od wszelkich argumentów.
— Peter, ja widziałem tego człowieka. Obojętne, co pan mówi i obojętne, kim on jest, on mnie przemienił. Dokładnie tak, jak powiedział ten stary mnich z Negew.
— Ale to żaden dowód! Jeśli jeden i ten sam film jednego przekonuje, a drugiego nie, to działanie to nie może mieć źródła w filmie, lecz tylko i jedynie w tym, kto patrzy. Nie rozumie pan tego?
— Oczywiście. Eisenhardt pokręcił głową.
— Że też wcześniej na to nie wpadliśmy. Mogliśmy przewidzieć, co się wydarzy. Oczywiście, że ten niby-oryginał musiał zniknąć, bo inaczej ktoś mógłby stwierdzić, że wcale nie ma dwóch tysięcy lat, ale tylko, czy ja wiem, popracowano nad nim piaskarką albo wyprano go w pralce. A kto bardziej nadaje się, żeby przypisać mu rolę złego niż naturalny wróg wszystkich chrześcijańskich sekt i odłamów, kościół rzymsko-katolicki? Takie coś spaja członków sekty. Na takich legendach można wznosić imperia. Zapadło milczenie. Stephen patrzył to na jednego, to na drugiego. Eisenhardt siedział na krześle, z kamienną twarzą. Miał swoją prawdę. Profesor stał spokojnie między przewróconymi regałami i okruchami szkła, jakby zupełnie nie zrozumiał, o co pomawia go pisarz. To, co wyglądało na początek zagorzałej kłótni, rozeszło się po kościach. Każdy miał swoją własną prawdę. W takich warunkach kłótnia była niemożliwa.
— Dobrze — orzekł w końcu Eisenhardt i wstał. — Jakkolwiek by było, to mnie już nie interesuje. Stephen, chciałbym jak najszybciej polecieć do domu. Czeka na mnie praca.
Stephen również się podniósł.
— Tak, oczywiście.
— Zaczekam w samochodzie. Profesorze? Żegnam. — Krótko skinął głową staruszkowi i wyszedł. Słychać było, jak bierze z wieszaka kurtkę, potem trzasnęły drzwi wejściowe. W tym dźwięku zabrzmiały gniew i rozczarowanie. Rozbrzmiewały nawet w krokach.
Stephen i Wilford-Smith spojrzeli po sobie. Znienacka pojawiła się między nimi nieoczekiwana bliskość, do jakiej nie nawykli.
— Cóż — stwierdził Stephen i wyciągnął rękę do siwowłosego, starego mężczyzny. — Nie chcę kazać mu na siebie czekać.
— Tak. Na pewno obiecywał sobie coś innego po tej podróży.
— Przykro mi za to, co się stało. Gdybym nie przyjechał, wideo pewnie by jeszcze istniało.
— Ono przecież wciąż istnieje.
— Tak, jasne, tylko że teraz ma je Watykan — zgodził się Stephen. — Jeśli go nie zniszczą, to z pewnością zamkną na zawsze.
Profesor poszedł za biurko, ostrożnie, gdyż tu i ówdzie trzeszczało jeszcze pod podeszwami szkło.
Читать дальше