Dotarli do względnie pustego placu, pierwotnie wybrukowanego białymi kamieniami, później jednak wielokrotnie łatanego ordynarnym betonem. Rozpięto nad nim niezliczone sznury na bieliznę i widok rzędu majteczek w kwiatki niewątpliwie damskich, wydał się Stephenowi wręcz frywolny w tej atmosferze purytańskiej moralności, jaką promieniowało Mea Shearim.
Przed niektórymi domami stały chyba tymczasowe, lecz też już wyglądające na stare, przybudówki z mniej lub bardziej nieporadnie zbitych desek, potęgujące „slumsowaty” charakter całości. Tu także panował obezwładniający smród kapusty i octu, przypalonego mleka i setek innych rzeczy, których Stephen nie potrafił nawet zidentyfikować. Szedł za Yehoshuą, kierującym się pewnie ku schodom prowadzącym między dwiema budowlami z desek na biegnącą przez całą szerokość podwórka galerię, która łączyła rząd wąskich, walących się domów, dając dostęp do ich górnych pięter. Cokolwiek trafiło tu ze zdobyczy ostatniego wieku, wszystko dodano później: przewody wodociągowe, kable elektryczne i rury kanalizacyjne poprowadzono po wierzchu ścian zewnętrznych, fantazyjnymi zawijasami omijając łuki okien i wykroje drzwi.
Weszli w ciemny korytarz. Yehoshuah zapukał do wąskich, ledwie widocznych drzwi. Wewnątrz odezwał się jakiś głos. Nacisnął klamkę i pchnął drzwi, otwierające się opornie i z koszmarnym skrzypieniem.
Znajdujące się za nimi pomieszczenie również było pogrążone w ciemności, pomijając jedną jedyną wątłą żarówkę w abażurze stojącej na stole lampy, snopem bladego światła oświetlającej książkę i dzierżącą ją dłoń. Poza tym widać było jedynie zarysy — łóżko, szafa, nic ponadto. Jedyne okno znajdowało się niedostępnie wysoko, niewiele większe od chusteczki do nosa i okratowane. Yehoshuah powiedział coś po hebrajsku. Szorstki, gderliwy głos odpowiedział mu po angielsku:
— Ile razy mam ci jeszcze powtarzać, że tych słów używam tylko podczas modlitwy? Mów do mnie po angielsku albo naucz się jidysz!
* * *
Eisenhardt obserwował Kauna. Ten siedział ze skrzyżowanymi niedbale ramionami, na pozór uosobienie spokoju i udawał, że przysłuchuje się dyskusji, prowadzonej przez profesora Goutiere’a i Shimona Bar-Lev. Jednak palce medialnego cara niespokojnie bębniły o łokieć drugiej ręki, a wzrok w zamyśleniu tonął gdzieś w oddali.
— Gdzie właściwie — spytał nagle Kaun — została dokumentacja Robertsa i Martineza? Wszyscy spojrzeli po sobie. Nikt nie zrozumiał pytania.
— Zdjęcia tomografu sonarowego — podpowiedział milioner. — Badanie Świątynnego Wzgórza. Profesor Wilford-Smith odchrząknął.
— Jeśli dobrze pamiętam, teczka leży z innymi dokumentami w kuchni.
Kaun krótkim gestem dał znak Ryanowi. Ten posłusznie ruszył ciężkim krokiem do małej kuchenki połączonej z pokojem konferencyjnym i po chwili wrócił z grubą teczką, którą położył przed Kaunem. Nikt nie podjął dalszej dyskusji. Wszyscy patrzyli w napięciu, jak Kaun kartkuje papiery w teczce. W końcu, patrząc pod światło na trzymaną w ręku folię, krzyknął:
— Ha!
Włączył projektor i położył na nim szkic.
— Może jednak powinniśmy byli pozwolić wypowiedzieć się doktorowi Robertsowi — odezwał się wreszcie, jakby wspólnie uznali wtedy za stosowne przerwać wykład naukowca. — Tutaj — co to jest? To przecież korytarz, biegnący bezpośrednio za Ścianą Płaczu, prawda?
— Za Murem Zachodnim — automatycznie poprawił Bar-Lev.
— Wszystko jedno. Ale to korytarz.
— Hm — izraelski archeolog pochylił się nad rysunkiem leżącym na podświetlanej powierzchni projektora.
— Ale to się nie zgadza. Jest wprawdzie korytarz za zachodnią ścianą Świątyni, ale prowadzi od łuku Wilsona na północ — nie przechodzi za świętym odcinkiem.
— Ten szkic wykonano w oparciu o pomiary tomografem sonarowym — odpowiedział Kaun. — To znaczy, że ten korytarz bez wątpienia istnieje. Według tego, co pan mówi, musimy przyjąć, że po prostu do tej pory nie został jeszcze odkryty.
Bar-Lev potarł czoło. Profesor Wilford-Smith stanął obok niego i także studiował rysunek na folii, jakby nie starczał mu obraz wyświetlany na ścianie. Wspólnie identyfikowali linie i zaciemnione powierzchnie, mamrocząc do siebie nazwy takie jak „Bat es-Silsileh” albo „Stajnie Salomona” czy „Cysterna 36”.
— Możliwe — stwierdził w końcu profesor Wilford-Smith. — Mogłoby tu rzeczywiście chodzić o nieodkryty do tej pory korytarz bądź szyb.
— Acha — krzyknął Kaun z niekrytym tryumfem. — Proszę mnie poprawić, jeśli się mylę — ale czy ten korytarz nie daje odpowiedzi od razu na dwa pytania? Po pierwsze, jak podróżnik w czasie ukrył kamerę — rozejrzał się, jakby czekał na oklaski. — A po drugie, gdzie dziś leży kamera.
* * *
Z braku innej możliwości siedli na łóżku. Krzesło, które zajmował ojciec Yehoshui, stanowiło jedyny tego rodzaju sprzęt w pokoju. Zresztą niewykluczone, że było wygodniejsze niż twarde łóżko i krzywy, guzowaty materac.
Ich oczy stopniowo przyzwyczajały się do mrocznego światła. Stephen próbował dojrzeć, jak wygląda ten mężczyzna, siedzący za zastawionym lampą i książką stołem, który nie ruszył się jeszcze nawet o krok. Widział masywną, przygarbioną postać z patriarchalną brodą, jakiej nie powstydziłby się biblijny prorok, postać owa wciąż jeszcze podtrzymywała otwartą książkę, bez słowa komentarza przysłuchując się wywodom Yehoshui. Na ukos za starcem odkrył niski regał, na nim miskę do mycia i dzban z wodą. Na nocnym stoliku, przy którym siedział Stephen, leżał pokruszony kawałek chleba. Poza tym malutki pokój był urządzony tak surowo i chłodno, jak w dzisiejszych czasach nie wyglądają nawet więzienne cele — brak było dywanu, żadnego obrazka na ścianie, żadnej osobistej rzeczy.
— Zatem korytarz — mruknął w końcu głos, gdy Yehoshuah skończył. — Dlaczego interesuje was ten korytarz?
— Chcemy przez niego zanurkować — powiedział Stephen. Najwyższy czas, by i on włączył się do rozmowy.
— Nurkować? Dajcie spokój. Już raz tego próbowano, to trudne.
— Minęło dwadzieścia pięć lat — odparł Stephen — są teraz bardziej rozwinięte techniki. Z dzisiejszym sprzętem to o wiele łatwiejsze niż wtedy. Przerwa. Potem obojętne:
— Więc dobrze. Zróbcie to. Stephen pochylił się i mimowolnie splótł dłonie.
— Właściwie przyszliśmy tu z innego powodu. Czytaliśmy pańską pracę z roku 1967 — to znaczy, Yehoshuah ją czytał, ja nie znam hebrajskiego — w której opisuje pan historię i prawdopodobny przebieg tunelu. Ale nie mówi pan nic o tym, kto wykopał tunel i po co.
— Sam chciałbym to wiedzieć.
— Ojcze, ty to wiesz — upomniał go Yehoshuah. — Pamiętam, że mówiłeś mi o tym kiedyś, gdy byłem jeszcze dzieckiem. Nie pamiętam już tylko, co mówiłeś.
Ręka widoczna w kręgu mdłego światła stołowej lampy nareszcie puściła książkę, starannie ją zamknęła i odłożyła na bok.
— To wszystko stare historie. Ten korytarz zatruł mi całe życie, strawiłem wszystkie siły na ustawiczną walkę z naukowym establishmentem… Dziś to mnie już nie interesuje. Niech to będzie sobie boczny kanał tunelu Ezechiasza, wszystko mi jedno.
— Ojcze — mówiłeś, że to jakaś sekta wykopała tunel. Co to za sekta?
— Kiedyś to wiedziałem, ale teraz to bez znaczenia. Znalazłem to w jakiejś książce, ale wszystkie oddałem.
— Kogo mamy zapytać, jeśli nie ciebie? Jesteś jedyną osobą, która to wie.
Читать дальше