– Widocznie dostałeś w łeb za sprawę, którą uważałeś za słuszną, więc łomot sprawił ci przyjemność.
– Wiesz, Mimi, kiedy chcesz, to naprawdę umiesz być chujem.
– Ty też, Salvo. Miałem dzwonić do ciebie wieczorem, by powiedzieć, że chyba nie dam rady prowadzić jutro samochodu.
– To do twojej siostry pojedziemy kiedy indziej.
– Nie, Salvo. Jedź sam. Bardzo chciała się z tobą zobaczyć.
– A nie wiesz dlaczego?
– Nie mam pojęcia.
– Zróbmy tak: ja pojadę, ale ty jutro rano, o dziewiątej trzydzieści, musisz być w Montelusie, w hotelu „Jolly”. Zabierzesz doktora Licalziego, który właśnie przyjechał, i zawieziesz go do kostnicy, dobrze?
– Jak pan się miewa? Jak pan się miewa, mój drogi komisarzu? Czyżby pan był nie w humorze? Głowa do góry. Sursum corda ! Tak właśnie mówiliśmy w czasach Akcji Katolickiej.
Z Mlekka się sączył niebezpieczny mioddek. Montalbano zaczął się niepokoić.
– Natychmiast powiadomię pana kwestora.
Zniknął, by po krótkim czasie znów się pojawić.
– Pan kwestor jest chwilowo zajęty. Proszę wejść, zaprowadzę pana do saloniku. Życzy pan sobie kawy? Czegoś zimnego?
– Nie, dziękuję.
Mlekko posłał mu szeroki, ojcowski uśmiech i czym prędzej się oddalił. Montalbano nabrał pewności, że kwestor skazał go na długą i bolesną śmierć. Na madejowe łoże.
W obleśnym saloniku leżał jeden tygodnik – „Famiglia Cristiana” – i jeden dziennik – „L’Osservatore Romano”: nieomylne znaki obecności wicekwestora Mlekko. Montalbano wziął pismo do ręki i zaczął czytać artykuł Susanny Tamaro.
– Panie komisarzu! Panie komisarzu!
Czyjaś ręka klepała go po ramieniu. Otworzył oczy, zobaczył policjanta.
– Pan kwestor czeka na pana.
Jezu, zasnął! Spojrzał na zegarek, była ósma, ten kutas kazał mu czekać aż dwie godziny.
– Dobry wieczór, panie kwestorze.
Szlachetny Luca Bonetti-Alderighi nie zareagował, nie powiedział nawet „pocałuj mnie w dupę”, tylko bez przerwy wpatrywał się w monitor swojego komputera. Komisarz przyglądał się niepokojącej fryzurze przełożonego, obfitej, z krzepką kępką na czubku, skręconej jak psie gówno na wiejskiej drodze. Fryzura wypisz, wymaluj jak u tego kretyna, psychiatry i zbrodniarza, który tak bardzo przysłużył się Bośni.
– Jak on się nazywał?
Oszołomiony snem, za późno się zorientował, że pytanie wypowiedział głośno.
– Kto jak się nazywał? – spytał kwestor, odrywając wreszcie wzrok od monitora.
– Nieważne – odparł Montalbano.
Kwestor wciąż przyglądał mu się z wyrazem twarzy zawieszonym pomiędzy pogardą a politowaniem. Wyraźnie dostrzegał w komisarzu nieomylne symptomy demencji starczej.
– Będę z panem całkiem szczery, Montalbano. Nie mam o panu najlepszego zdania.
– Ja o panu również – powiedział Montalbano z uśmiechem.
– A więc mamy już pełną jasność. Wezwałem pana, żeby powiadomić, iż odbieram panu sprawę morderstwa pani Licalzi. Powierzyłem ją Panzacchiemu, szefowi oddziałów specjalnych, któremu zresztą to dochodzenie i tak prawnie by się należało.
Ernesto Panzacchi był pupilem Bonetti-Alderighiego, który przywiózł go ze sobą w teczce do Montelusy.
– Choć mam to głęboko gdzieś, to czy mogę jednak zapytać dlaczego?
– Dopuścił się pan bezmyślności, która niesłychanie utrudniła pracę doktora Arqua.
– Napisał to w raporcie?
– Nie, w raporcie nie napisał, ponieważ jako człowiek szlachetny nie chciał panu zaszkodzić. Ale potem zmienił zdanie i wszystko mi wyznał.
– Wszyscy teraz zmieniają zdanie i nawracają się, nawet terroryści i mafiosi! – westchnął komisarz.
– Czy ma pan coś przeciw terrorystom i mafiosom, którzy zgodzili się na współpracę z policją?
– Nieważne.
Odszedł bez pożegnania.
– Podejmę stosowne środki! – krzyknął Bonetti-Alderighi już za plecami komisarza.
Sądówka znajdowała się w suterenie.
– Czy jest doktor Arqua?
– Tak, jest u siebie.
Wszedł bez pukania.
– Dobry wieczór, Arqua. Idę właśnie do kwestora, który ma do mnie jakąś sprawę. Pomyślałem, że wpadnę najpierw tutaj, żeby spytać, czy natrafił pan na coś nowego.
Vanni Arqua był wyraźnie zmieszany. Montalbano powiedział, że dopiero ma rozmawiać z kwestorem, postanowił więc odpowiedzieć, jak gdyby nie wiedział, że komisarz nie prowadzi już sprawy.
– Morderca zatarł dokładnie wszystkie ślady. Znaleźliśmy wiele odcisków, ale, rzecz jasna, nie miały one nic wspólnego z morderstwem.
– Dlaczego?
– Ponieważ należały do pana, komisarzu. Pan wciąż zachowuje się bardzo, ale to bardzo nieroztropnie.
– Aha, jeszcze jedno, Arqua. Czy pan wie, że donos jest grzechem? Proszę spytać wicekwestora Mlekko. Będzie pan się musiał nawrócić.
– Oj, komisarzu! Dzwonił znowu ponownie pan Cacomo! Mówił w ten sposób, że przypomniał sobie o rzeczy, która być może jest ważna. Numer zapisałem na tej karteczce.
Montalbano spojrzał na strzęp papieru i na całym ciele zaczął odczuwać swędzenie. Catarella zapisał numer w taki sposób, że trzy mogło oznaczać pięć albo dziewięć, dwa to mogło być cztery, pięć – sześć, i tak dalej.
– Co to za numer, Catarella?
– Właśnie ten, komisarzu. Numer Cacomo. Jest tak, jak napisane.
Zanim udało mu się połączyć z Gillem Jacono, zadzwonił pomyłkowo do jakiegoś baru, do państwa Jacopettich i do doktora Balzaniego.
Za czwartym razem wybierał numer, nie wierząc w powodzenie.
– Przepraszam, z kim rozmawiam? Tu komisarz Montalbano.
– Ach, komisarzu, dziękuję, że pan dzwoni, jeszcze chwila, a by mnie pan nie zastał.
– Chciał pan ze mną rozmawiać?
– Przypomniałem sobie o pewnym szczególe. Nie wiem, czy to na coś się przyda, ale mężczyzna, który wysiadł z twingo i szedł z kobietą do willi, miał walizkę.
– Czy jest pan tego pewny?
– Jak najbardziej.
– Aktówkę?
– Nie, komisarzu, była dość duża. Ale…
– Ale?
– Ale miałem wrażenie, że ten mężczyzna niesie ją bez wysiłku, jak gdyby niewiele w niej było.
– Dziękuję, panie Jacono. Proszę się odezwać po przyjeździe.
Wyszukał w książce telefonicznej numer państwa Vassallo i zadzwonił.
– Pan komisarz! Po południu, zgodnie z umową, byłem w komisariacie, ale pana nie zastałem. Trochę poczekałem, ale potem musiałem już iść.
– Bardzo przepraszam. Czy może pan sobie przypomnieć, kto dzwonił w środę wieczorem, kiedy czekali państwo z kolacją na panią Licalzi?
– Cóż, nasz przyjaciel z Wenecji i córka, która mieszka w Katanii, ale to oczywiście nie ma dla pana znaczenia. Natomiast, i to właśnie miałem dzisiaj panu powiedzieć, dwa razy dzwonił Maurizio Di Blasi. Tuż przed dwudziestą pierwszą i zaraz potem. Szukał Micheli.
Niesmak po spotkaniu z kwestorem należało bezsprzecznie zagryźć porządnym posiłkiem. Restauracja „San Calogero” była zamknięta, lecz przypomniał sobie, co mówił mu jeden z przyjaciół: że dosłownie przy wjeździe do Joppolo Giancaxio, miasteczka położonego o dwadzieścia kilometrów od Vigaty, zwrócona wejściem do centrum, stoi niewielka, lecz godna wielkiej uwagi gospoda. Wsiadł do samochodu, pojechał i natychmiast ją znalazł. Nazywała się „Pod Dzikiem”. Dziczyzny oczywiście nie mieli. Właściciel, kasjer i kelner w jednej osobie, z wąsikami jak uchwyt korby, nieco podobny do króla Wiktora Emanuela, na początek postawił przed nim obfitą porcję znakomitych bakłażanów. „Rozkoszny tak początek dobrze poprowadzi” – napisał poeta Boiardo, i Montalbano pozwolił się poprowadzić.
Читать дальше