Na ulicy Laporta numer 8 na karteczce domofonu widniał napis: „Inż. Aurelio Di Blasi”. I to wszystko. Zadzwonił, usłyszał kobiecy głos.
– Kto tam?
Postanowił nikogo nie denerwować bez potrzeby – mieszkańcy tego domu i tak mieli już o czym myśleć.
– Czy jest pan inżynier?
– Nie, ale niedługo wróci. Kto pyta?
– Jestem przyjacielem Maurizia. Czy może mnie pani wpuścić?
Przez chwilę poczuł, że wskakuje do szamba. Ale trudno: taką miał pracę.
– Ostatnie piętro – powiedział głos.
Drzwi windy otworzyła mu kobieta koło sześćdziesiątki, potargana i wymęczona.
– Jest pan przyjacielem Maurizia? – spytała gorączkowo.
– I tak, i nie – odpowiedział Montalbano, czując, że tonie w szambie po szyję.
– Proszę wejść.
Wprowadziła go do dużego salonu, urządzonego ze smakiem, wskazała fotel, a sama usiadła na krześle, kołysząc się do przodu i tyłu, milcząca i zrozpaczona. Okiennice były zamknięte, skąpe światło przenikało pomiędzy listwami. Montalbano czuł się jak w domu, gdzie właśnie ktoś umarł. Pomyślał, że zmarły, choć niewidzialny, jest tutaj naprawdę i ma na imię Maurizio. Na stoliku leżało około dziesięciu zdjęć, które przedstawiały tę samą twarz, ale w mroku, który panował w salonie, nie można było dostrzec rysów. Komisarz westchnął głęboko jak nurek, który nabiera powietrza, zanim zanurzy się w wodzie. On też zamierzał się zanurzyć – w czeluść bólu, jaką były w tej chwili myśli pani Di Blasi.
– Czy miała pani wiadomości od syna?
Na pierwszy rzut oka było widać, że sprawy mają się tak, jak opowiedział mu Fazio.
– Nie. Szukają go wszyscy, na morzu i lądzie. Mój mąż, jego przyjaciele… Wszyscy.
Zaczęła płakać bezgłośnie, łzy ściekały jej po twarzy, opadały na spódnicę.
– Czy miał przy sobie dużo pieniędzy?
– Co najmniej pół miliona lirów. Miał też kartę… jak ona się nazywa… bankomatową.
– Przyniosę pani szklankę wody. – Montalbano podniósł się z krzesła.
– Nie trzeba – powiedziała kobieta, wstała i wyszła z pokoju.
Montalbano w mgnieniu oka wziął jedno ze zdjęć, popatrzył przez chwilę na chłopca o źrebięcej twarzy i pozbawionych wyrazu oczach i włożył fotkę do kieszeni. Inżynier Di Blasi najwyraźniej miał zamiar je rozdać.
Kiedy matka Maurizia wróciła, zamiast usiąść, stanęła wyprostowana w drzwiach. Stała się podejrzliwa.
– Pan jest o wiele starszy od mojego syna. Czy może pan powtórzyć nazwisko?
– Tak naprawdę to Maurizio jest przyjacielem mojego młodszego brata, Giuseppe.
Wybrał jedno z najbardziej popularnych imion na Sycylii. Ale kobieta już o tym nie myślała, usiadła i znowu zaczęła się kołysać.
– A więc nie mieliście o nim żadnych wiadomości od środy?
– Nic a nic. Na noc nie wrócił, a przecież nigdy mu się to nie zdarzało. To poczciwy chłopak, spokojny. Jak ktoś mu powie, że psy mają skrzydła, uwierzy od razu. W czwartek rano mąż zamartwiał się już na dobre, zaczął wydzwaniać. Jego przyjaciel Pasquale Corso widział, jak Maurizio szedł do baru „Italia”. Jakoś tak około dziewiątej wieczorem.
– Czy miał telefon komórkowy?
– Tak. Ale kim pan jest?
– No nic – powiedział komisarz i wstał z krzesła. – Już nie będę pani przeszkadzał.
Ruszył szybkim krokiem w kierunku drzwi, otworzył i odwrócił się w progu.
– Kiedy po raz ostatni była tu pani Michela Licalzi?
Kobieta poczerwieniała.
– Niech pan nawet nie wspomina tej kurwy! – powiedziała.
I zatrzasnęła mu drzwi za plecami.
Bar „Italia” był tuż przy komisariacie. Wszyscy, nie wykluczając Montalbana, czuli się tu jak u siebie. Właściciel siedział przy kasie: był to kawał chłopa o bandyckim spojrzeniu, które kontrastowało z jego wrodzoną uprzejmością. Nazywał się Gelsomino Patti.
– Co panu podać, komisarzu?
– Nic, Gelsomino. Chcę cię o coś zapytać. Znasz Maurizia Di Blasi?
– Znaleźli go?
– Jeszcze nie.
– Ojciec, biedaczysko, był tu co najmniej dziesięć razy, żeby zapytać, czy mam jakieś wiadomości. Ale jakich wiadomości on się po mnie spodziewa? Jeśli Maurizio wróci, pójdzie do domu. Przecież nie usiądzie sobie w barze jakby nigdy nic.
– Podobno Pasquale Corso…
– Już wiem to od jego ojca, komisarzu. Mnie również powiedział, że Maurizio był tu wieczorem około dziewiątej, ale sprawy mają się inaczej. Tak naprawdę to zatrzymał się na ulicy, dokładnie tutaj, przed barem. Siedziałem wtedy przy kasie i widziałem go jak na dłoni. Miał już wejść, ale przystanął, wyciągnął telefon komórkowy, wybrał jakiś numer i zaczął rozmawiać. Chwilę potem już go nie było. A więc w środę wieczorem wcale nie wszedł do środka, to pewne. Po co miałbym kłaniać?
– Dziękuję, Gelsomino. Do widzenia.
– Komisarzu! Dzwonił z Montelusy komisarz Mleczko.
– Mlekko, Catarella, nie zdrabniaj bez potrzeby.
– Zdrobnienie czy zgrubienie nie zmieni tego, co powiedział. A powiedział, żeby pan do niego zadzwonił bez zwłoki. A potem zadzwonił Guito Serrafalle. Zostawił mi numer w Bolonii. Napisałem tutaj na tej karteczce.
Przyszła pora obiadu, ale na jeszcze jeden telefon można sobie było pozwolić.
– Halo? Kto mówi?
– Komisarz Montalbano, dzwonię z Vigaty. Czy to pan Guido Serravalle?
– Tak. Panie komisarzu, dziś rano próbowałem się z panem skontaktować, ponieważ dzwoniąc do hotelu „Jolly”, do Micheli, dowiedziałem się…
Głos ciepły, dojrzały, jakby należał do wykonawcy miłosnych piosenek.
– Czy jest pan krewnym?
Podczas śledztwa zawsze opłacało się udawać, że się nie wie, jakie stosunki łączą osoby dramatu.
– Nie. Tak naprawdę to…
– Przyjacielem?
– Tak, przyjacielem.
– Jak bliskim?
– Przepraszam, nie rozumiem pytania.
– Jak bliskim jest pan przyjacielem?
Guido Serravalle zawahał się z odpowiedzią.
Montalbano postanowił mu pomóc.
– Intymnie bliskim?
– No tak.
– A więc słucham.
Znowu wahanie. Najwyraźniej sposób, w jaki komisarz prowadził rozmowę, zbijał go z tropu.
– No więc chciałem powiedzieć… oddać się do dyspozycji. Mam w Bolonii antykwariat, który mogę zamknąć, kiedy tylko chcę. Jeśli na coś się przydam, wsiądę do samolotu i przylecę… Ja bardzo… Byłem bardzo związany z Michelą.
– Rozumiem. Jeśli będę pana potrzebował, zadzwonię.
Odłożył słuchawkę. Nie cierpiał osób, które dzwoniły na próżno. Cóż takiego mógł mu powiedzieć Guido Serravalle, czego sam by już nie wiedział?
Do restauracji „San Calogero”, gdzie mieli zawsze świeżutką rybę, zaczął iść pieszo, jednak po chwili zatrzymał się i zaklął. Zapomniał, że restauracja od sześciu dni jest zamknięta z powodu modernizacji kuchni. Wrócił, wsiadł do samochodu, ruszył w kierunku Marinelli. Kiedy minął most, spojrzał na dom, który – jak już wiedział – należy do Anny Tropeano. To było silniejsze od niego. Zjechał na pobocze, zatrzymał się, wysiadł.
Dom był dwupiętrowy, bardzo zadbany, otoczony ogródkiem. Podszedł do furtki, nacisnął guzik domofonu.
– Kto tam?
– Komisarz Montalbano. Czy przeszkadzam?
– Nie, proszę wejść.
Równocześnie z furtką otworzyły się drzwi domu. Anna zdążyła się przebrać, nabrała też właściwych kolorów.
– Wie pan co, komisarzu? Byłam pewna, że dzisiaj się jeszcze spotkamy.
– Przeszkadzam w obiedzie?
Читать дальше