– Na pewno wie ksiądz z telewizji…
Ledwie zaczął zdanie, natychmiast je urwał. Słowo „telewizja” zabrzmiało mu fałszywie.
– W tym domu nie ma prądu.
– Dobrze więc, czytał ksiądz na pewno w gazecie…
– Nie czytam gazet.
Dlaczego zaczynał od złej strony? Nabrał powietrza i jednym tchem wyrzucił z siebie wszystko – od handlu bronią do odkrycia zwłok w jaskini.
– Proszę zaczekać, zapalę światło, to nam się będzie lepiej rozmawiało.
Przeszukał papiery na stole, znalazł między nimi pudełko zapałek i drżącymi dłońmi zapalił jedną. Montalbana przeniknął dreszcz.
„Jeżeli upuści – pomyślał – spłoniemy w jednej chwili”.
Tymczasem operacja się udała, aczkolwiek z fatalnym skutkiem, ponieważ lampa oświetliła bladym płomieniem środek stołu, pogrążając w głębokiej ciemności stronę, po której siedział starzec. Montalbano patrzył ze zdumieniem, jak ów wyciąga rękę i bierze niewielką butelkę z dziwnym korkiem. Na stole stały jeszcze trzy podobne, dwie puste, a jedna wypełniona białą cieczą. Nie były to zwykłe butelki, lecz do karmienia niemowląt, ze smoczkami. Komisarz poczuł się bezsensownie poirytowany, kiedy starzec zaczął ssać.
– Proszę wybaczyć, ale nie mam zębów.
– To dlaczego nie pije ksiądz mleka z kubka, z filiżanki, z jakiejś szklanki?
– Bo tak mi bardziej smakuje. To tak, jak gdybym palił fajkę.
Montalbano postanowił ulotnić się jak najszybciej. Wstał, wyciągnął z kieszeni dwie fotografie, które wziął od Jacomuzziego, i podał księdzu.
– Czy to może być rytuał pogrzebowy?
Starzec spojrzał na zdjęcia, ożywiając się i pomrukując.
– Co było w czarce?
– Monety z lat czterdziestych.
– A w stągwi?
– Nic… nie było śladu… musiała zawierać samą wodę.
Starzec siedział przez dłuższą chwilę, w zamyśleniu ssąc mleko. Montalbano usiadł.
– To nie ma sensu – powiedział ksiądz, odkładając fotografie na stół.
Montalbano był u kresu wytrzymałości. Pod lawiną pytań, jakimi zasypywał go ksiądz, zrobił mu się zamęt w głowie, a na dodatek za każdym razem, kiedy nie umiał udzielić odpowiedzi, Alcide Maraventano wydawał z siebie jęk i na znak sprzeciwu jeszcze głośniej siorbał mleko. Właśnie przypiął się do drugiej butelki ze smoczkiem.
W którą stronę były skierowane głowy nieboszczyków?
Z czego ulepiono stągiew? Z najzwyczajniejszej gliny czy z jakiegoś innego surowca?
Ile monet leżało w czarce?
W jakiej odległości od zwłok, dokładnie, znajdowały się stągiew, czarka i pies z terakoty?
Przesłuchanie nareszcie się skończyło.
– To nie ma sensu.
Podsumowanie przesłuchania w pełni potwierdziło to, co ksiądz orzekł na samym początku. Z nieskrywaną ulgą komisarz uznał, że może wstać, pożegnać się i odejść.
– Proszę zaczekać, co się panu tak spieszy?
Montalbano posłusznie usiadł.
– To nie jest rytuał pogrzebowy, być może to coś innego.
W jednej chwili komisarz otrząsnął się ze znużenia i rezygnacji, w pełni odzyskał jasność umysłu: głowa Maraventana pracowała.
– Niech ksiądz mówi, będę wdzięczny za każdą opinię.
– Czytał pan Umberta Eco?
Montalbano zaczął się pocić.
„Jezu, teraz mnie przeegzaminuje z literatury” – pomyślał i wymamrotał:
– Czytałem jego pierwszą powieść i dwa tomy Diariusza najmniejszego , który wydaje mi się…
– Nie, ja nie czytam powieści. Miałem na myśli Traktat semiotyki ogólnej , kilka fragmentów, które mogą okazać się nam przydatne.
– Bardzo mi przykro, nie czytałem.
– I Semeiotike Julii Kristevej też pan pewnie nie czytał?
– Nie, i nie mam najmniejszego zamiaru się do tego wziąć – odparł Montalbano, który zaczynał się wkurzać, ponieważ nabrał podejrzeń, że starzec robi go w konia.
– No dobrze – poddał się Alcide Maraventano. – Więc przytoczę panu bardzo prymitywny przykład.
– Czyli na moim poziomie – mruknął Montalbano pod nosem.
– A więc jeśli pan, jako komisarz, znajdzie zwłoki człowieka, którego zastrzelono i któremu włożono kamień do ust, to co pan pomyśli?
– Wie ksiądz – powiedział Montalbano, gotowy na rewanż – to dawne zwyczaje, teraz mordują, nie udzielając wyjaśnień.
– Aha. Więc dla pana ten kamień w ustach to wyjaśnienie.
– Oczywiście.
– A co oznacza?
– To, że zamordowany za dużo mówił, powiedział coś, czego nie powinien był powiedzieć, sypnął kogoś.
– No właśnie. A więc zrozumiał pan to znaczenie, bo znał pan kod języka, w tym przypadku metaforycznego. Lecz gdyby pan nie był wtajemniczony w ten kod, to co by pan z tego zrozumiał? Nic. Dla pana ten człowiek byłby biednym nieboszczykiem, którego nie dość, że zabili, to jeszcze nie-wia-do-mo-dla-cze-go włożyli mu kamień w usta.
– Zaczynam rozumieć – powiedział Montalbano.
– A więc wracając do naszej sprawy: ktoś tam zabija dwoje młodych ludzi z powodów, których nie znamy. Może pozbyć się ciał na wiele sposobów, wrzucić do morza, zakopać w ziemi, w piasku. Ale nie – wnosi je do groty, a na dodatek stawia obok nich miskę, stągiew i psa z terakoty. Co on zrobił?
– Pozostawił wiadomość, komunikat – odrzekł półgłosem Montalbano.
– Słusznie, to jest wiadomość, której jednak pan nie może odczytać, ponieważ nie zna pan tego języka – podsumował ksiądz.
– Pomyślmy – powiedział Montalbano. – Tak czy inaczej, wiadomość musiała być do kogoś skierowana. Na pewno nie do nas, którzy zastanawiamy się nad tym po upływie pół wieku od zabójstwa.
– A dlaczegóż by nie?
Montalbano pogrążył się w myślach, następnie wstał.
– Idę, nie chcę zabierać księdzu czasu. To, co mi ksiądz powiedział, jest dla mnie niezwykle cenne.
– Chciałbym przydać się panu jeszcze bardziej.
– W jaki sposób?
– Przed chwilą powiedział mi pan, że teraz mordują, nie udzielając wyjaśnień. Wyjaśnienia zawsze istnieją i zawsze można ich udzielić, w przeciwnym razie nie wykonywałby pan swojego zawodu. Tyle że języków jest coraz więcej i coraz bardziej się od siebie różnią.
– Dziękuję – powiedział Montalbano.
Zjedli sardele na kwaśno, które pani Elisa, żona kwestora, potrafiła przyrządzać ze znawstwem i maestrią, albowiem sekret polegał na laboratoryjnym wręcz przestrzeganiu czasu, przez jaki rynienka miała pozostawać w piekarniku. Następnie, po kolacji, pani domu wycofała się do salonu, żeby oglądać telewizję, lecz nie omieszkała przedtem postawić na biurku w gabinecie męża butelki chivas, butelki likieru i dwóch kieliszków.
Podczas posiłku Montalbano z entuzjazmem rozprawiał o Alcide Maraventano, o jego szczególnym sposobie życia, o jego kulturze i inteligencji, lecz kwestor zainteresował się tym jedynie pobieżnie, powodowany głównie uprzejmością w stosunku do gościa.
– Proszę posłuchać, komisarzu – zaczął, kiedy tylko zostali sami. – Doskonale rozumiem stan ekscytacji, w jaki może pana wprowadzać odnalezienie nieboszczyków w grocie. Proszę pozwolić: znam pana zbyt dobrze, żeby nie przewidzieć, że ta sprawa wciągnie pana po uszy z powodu niewytłumaczalnych wątków, które co chwila odsłania, jak również dlatego, że w gruncie rzeczy, gdyby nawet znalazł pan rozwiązanie, okazałoby się ono absolutnie niepotrzebne. Ta zbyteczność byłaby dla pana nader przyjemna i, proszę wybaczyć, niemal kongenialna.
– Jak to niepotrzebne?
Читать дальше