– Niepotrzebne, niepotrzebne, proszę to przyznać. Minęło już ponad pięćdziesiąt lat, więc morderca, albo mordercy, jeśli czas okazał się dla nich łaskawy i jeszcze nie umarli, w najlepszym wypadku są ponad siedemdziesięcioletnimi staruszkami. Zgoda?
– Zgoda – przyznał niechętnie Montalbano.
– A zatem… proszę mi wybaczyć, ponieważ wyrażenie, którego zamierzam użyć, nie jest właściwe mojemu sposobowi wysławiania… pan nie prowadzi dochodzenia, pan się umysłowo brandzluje.
Montalbano przełknął te słowa, nie znajdując ani sił, ani argumentów, żeby odparować.
– I mógłbym nawet pozwolić panu na to ćwiczenie, gdybym się nie obawiał, że poświęci mu pan najlepsze ze swoich szarych komórek, zaniedbując dochodzenia znacznie większej wagi i szerszego zasięgu.
– Co to, to nie! To nieprawda! – nie wytrzymał Montalbano.
– A jednak. Proszę nie traktować moich słów jako upomnienia, rozmawiamy przecież u mnie w domu, jak przyjaciele. Dlaczego tak delikatną sprawę jak handel bronią powierzył pan swojemu zastępcy, który, owszem, jest znakomitym funkcjonariuszem, ale na pewno daleko mu do pańskiego poziomu.
– Niczego mu nie powierzałem! To on sam…
– Mówi pan jak dziecko, komisarzu. Zrzuca pan na jego barki wielką część dochodzenia. Ponieważ pan doskonale wie, że sam nie może poświęcić mu się w pełni, skoro trzy czwarte pańskiego mózgu jest zaangażowane w inną sprawę. Proszę mi powiedzieć uczciwie, czy się mylę.
– Nie myli się pan – odparł uczciwie Montalbano po chwili milczenia.
– A więc zakończmy ten wątek. Porozmawiajmy teraz o czymś innym. Dlaczego, u diabła, nie chce pan, żebym zgłosił go do awansu?
– Pan ma ochotę się nade mną znęcać.
Od kwestora wyszedł zadowolony, zarówno z powodu sardeli na kwaśno, jak i dlatego, że udało mu się uzyskać zwłokę w sprawie awansu. Powody, które wysunął, nie trzymały się kupy, lecz przełożony uprzejmie udał, że mu wierzy: czy Montalbano mógł powiedzieć, że sama myśl o przeprowadzce, o zmianie przyzwyczajeń przyprawiała go o gorączkę?
Było jeszcze wcześnie, miał dwie godziny do spotkania z Gege. Zajrzał do Retelibery, chciał dowiedzieć się czegoś więcej o Alcide Maraventano.
– Czy to nie nadzwyczajny człowiek? – zagadnął Nicoló Zito. – Ssał mleko z butelki?
– No pewnie.
– Zwróć uwagę, że on tylko udaje, to takie jego przedstawienie.
– Co ty mówisz? Przecież on nie ma zębów!
– To nie wiesz, że już dawno temu wymyślono sztuczną szczękę? On ją ma i pracuje nią doskonale. Mówią, że kiedy nikt go nie widzi, potrafi pochłonąć ćwiartkę cielaka albo pieczone jagnię.
– No to dlaczego to robi?
– Ponieważ jest urodzonym aktorem. A raczej komediantem.
– Czy tylko udaje księdza?
– Nie całkiem. Kiedyś nim był.
– Ale to, co mówi, to prawda czy nie?
– Możesz być spokojny, ma niebywałą wiedzę i kiedy coś mówi, jest bardziej wiarygodny od ewangelii. Czy wiesz, że jakieś dziesięć lat temu strzelał do człowieka?
– Co ty?
– Owszem. Którejś nocy zakradł się do niego na parter jakiś złodziejaszek. Potrącił stertę książek, która runęła z potwornym hukiem. Maraventano obudził się, zszedł na dół i wypalił do intruza z karabinu wielkiego jak armata. Strzał poderwał z łóżek pół miasteczka. W rezultacie złodziej został ranny w nogę, około dziesięciu książek uległo zniszczeniu, a jemu od odrzutu strzelby pękł obojczyk. Jednak złodziej twierdził, że nie wszedł do domu z zamiarem kradzieży, lecz na zaproszenie księdza, który w pewnej chwili, bez żadnej zrozumiałej przyczyny, strzelił do niego. I ja mu wierzę.
– Komu?
– Tak zwanemu złodziejowi.
– Dlaczego więc miałby do niego strzelać?
– A kto wie, co siedzi w głowie Alcide Maraventano? Może chciał sprawdzić, czy strzelba wciąż działa. Albo miał ochotę urządzić sobie widowisko, co jest jeszcze bardziej prawdopodobne.
– Posłuchaj, coś mi się przypomniało… Czy masz Traktat semiotyki ogólnej Umberta Eco?
– Ja?! Zwariowałeś?
W drodze po samochód, który zostawił na parkingu Retelibery, przemókł do suchej nitki. Zaczęło padać nagle, deszczyk był drobniutki, lecz gęsty. Kiedy Montalbano dotarł do domu, miał jeszcze trochę czasu do spotkania. Przebrał się, usiadł przed telewizorem, ale natychmiast wstał, podszedł do biurka i wziął pocztówkę, którą otrzymał rano.
Livia donosiła na niej, że – tak jak mu to zapowiedziała przez telefon – pojechała na dziesięć dni do swojej kuzynki do Mediolanu. Kartkę, na której widniała – jakżeby inaczej – katedra, przecinała połyskliwa smuga. Montalbano musnął ją czubkiem palca wskazującego: była świeża, nieco lepka. Ogarnął wzrokiem biurko. Duży brunatny ślimak sunął właśnie po okładce książki Vincenza Consolo. Montalbano nie wahał się, zbyt mocno odczuwał wstręt po niedawnym śnie, który głęboko zapadł mu w pamięć: chwycił przeczytaną już książkę Montalbana i trzasnął nią z całej siły w książkę Consola. Ślimak został zmiażdżony z dźwiękiem, który przyprawił komisarza o mdłości. Następnie wrzucił obie książki do kosza na śmieci i postanowił, że odkupi je sobie nazajutrz.
Gege jeszcze nie przyjechał, ale komisarz wiedział, że nie będzie musiał długo czekać – przyjaciel prawie nigdy się nie spóźniał. Deszcz ustał; musiała to być prawdziwa ulewa, bo na plaży utworzyły się rozległe kałuże. Piasek wydzielał mocny zapach przemokłego drewna. Montalbano zapalił papierosa. I właśnie wtedy, w nikłym świetle księżyca, zobaczył ciemny kontur samochodu, nadjeżdżającego bardzo powoli, z wyłączonymi światłami, z przeciwnego kierunku niż ten, z którego sam przybył i z którego oczekiwał przyjazdu Gege. Zaniepokoił się, otworzył schowek w tablicy rozdzielczej, wyjął pistolet, załadował, przymknął okienko, gotowy wyskoczyć w każdej chwili. Kiedy samochód zbliżył się na odległość strzału, nagle włączył reflektory. Bez wątpienia był to samochód Gege, lecz za kierownicą mógł przecież siedzieć ktoś inny.
– Zgaś światła! – usłyszał krzyk z drugiego samochodu.
Był to na pewno głos Gege i komisarz spełnił jego życzenie. Rozmawiali, siedząc w swoich samochodach, zaparkowanych jeden naprzeciw drugiego.
– Co ty, kurwa, robisz?! Niewiele brakowało, bym do ciebie strzelił – rzucił wściekle Montalbano.
– Chciałem zobaczyć, czy cię śledzili.
– Kto miałby mnie śledzić?
– Już ci mówię. Przyjechałem pół godziny przed czasem i schowałem się za skałą przy Punta Rossa.
– Chodź tutaj – powiedział komisarz.
Gege wysiadł, wślizgnął się do samochodu Montalbana, prawie przywarł do przyjaciela.
– Zimno ci?
– Nie, ale i tak szczękam zębami.
Zalatywał strachem, przerażeniem. Montalbano wiedział z doświadczenia, że strach ma własną woń, kwaśną, barwy zielonożółtej.
– Czy wiesz, kim jest tamten nieboszczyk?
– Gege, wielu ludzi się dziś morduje. O kim mówisz?
– O Pietrze Gullo mówię, o tym, którego zwłoki przywieźli na „pastwisko”.
– Był twoim klientem?
– Klientem? Jeżeli już, to raczej ja byłem jego klientem. To był człowiek Tana, inkasent. To on mi powiedział, że Tano chce się z tobą spotkać.
– Dlaczego się dziwisz, Gege? To normalna historia: zwycięzca zgarnia wszystko, ten system działa również w polityce. Ktoś ma przejąć sprawy należące do Tana, zatem likwidują wszystkich jego łudzi. Ty nie byłeś ani wspólnikiem, ani podwładnym Tana, więc czego się boisz?
Читать дальше