– Dobra, rozumiem, wpadnę później.
– Nie, zostaniesz tutaj i opowiesz mi, o jakie pieprzone dochodzenie ci chodzi.
– Jak to?! W sprawie handlu bronią!
– I pewnie ja kazałem ci się tym zająć?
– A nie? Mówiłeś mi o tej sprawie, pamiętasz? Wydawało mi się to oczywiste.
– Mimi, oczywiste jest tylko jedno, a mianowicie to, że z ciebie wielki skurwysyn. Nie obrażając twojej matki, ma się rozumieć.
– Zróbmy w ten sposób: ja złożę ci raport z postępów śledztwa, a ty zdecydujesz, czy mam kontynuować.
– No więc składaj ten swój raport.
– Po pierwsze, pomyślałem, że Ingrassii nie wolno pozostawić bez opieki, więc wyznaczyłem dwóch agentów, żeby chodzili za nim w dzień i w nocy. Nie może nawet pójść do kibla, żebym tego nie wiedział.
– Naszych? Przydzieliłeś dwóch naszych, żeby go pilnowali?! Nie wiesz, że on zna nawet numer majtek naszych agentów?
– Nie jestem taki głupi. Nie są nasi, to znaczy nie są z Vigaty. To agenci z Ragony. Wyznaczył ich kwestor, do którego zwróciłem się o pomoc.
Montalbano popatrzył na niego z podziwem.
– Zwróciłeś się do kwestora? Brawo, Mimi, nieźle sobie dajesz radę!
Słysząc ton tej wypowiedzi, Augello nie odpowiedział; wolał kontynuować raport.
– Był też podsłuch telefoniczny, jedna z rozmów może mieć znaczenie. W moim pokoju jest zapis, pójdę po niego.
– Znasz go na pamięć?
– Tak. Ale ty, słuchając, być może zauważysz…
– Mimi, ty na pewno wykryłeś już wszystko, co było do wykrycia, więc nie każ mi tracić czasu. Mów.
– A więc Ingrassia dzwoni z supermarketu do Katanii, do firmy Brancato. Prosi samego Brancata, który podchodzi do telefonu. Ingrassia wówczas skarży się na niedogodności związane z ostatnią dostawą, mówi, że nie można przysyłać ciężarówki z dużym wyprzedzeniem, że to przysporzyło mu wiele kłopotów. Prosi o spotkanie, żeby przedyskutować inny, bardziej niezawodny system wysyłek. I tu pada dość zadziwiająca odpowiedź Brancata. Facet podnosi głos, wkurwia się, pyta Ingrassię, jak śmie do niego dzwonić. Tamten, jąkając się, prosi o wyjaśnienia. I Brancat ich udziela, mówi mu, że jest niewypłacalny, że banki radzą nie utrzymywać już z nim kontaktu.
– A co na to Ingrassia?
– Nic. Nawet nie mruknął. Bez pożegnania odłożył słuchawkę.
– Czy domyślasz się, co może oznaczać ten telefon?
– Pewnie. Że Ingrassia prosił o pomoc, a ci się na niego wypięli.
– Pilnuj Ingrassii.
– Już to robię, mówiłem przecież.
Milczeli przez chwilę.
– No więc jak? Mam w dalszym ciągu prowadzić dochodzenie?
Montalbano nie odpowiedział.
– Ale jesteś uprzejmy! – skomentował Augello.
– Salvo? Jesteś sam w biurze? Czy mogę mówić swobodnie?
– Tak. Skąd dzwonisz?
– Z domu, leżę w łóżku, mam podwyższoną temperaturę.
– Przykro mi.
– A nie powinno. To gorączka dojrzewania.
– Słucham? Czy możesz to wytłumaczyć?
– To gorączka, którą miewają nastolatki. Trzyma ich dwa albo trzy dni, dochodzi do trzydziestu dziewięciu, czterdziestu, lecz nie ma co robić paniki, to naturalne, to gorączka dojrzewania. Kiedy mija, okazuje się, że dzieciaki są wyższe o kilka centymetrów. Na pewno i ja, kiedy gorączka już minie, będę większa. Na umyśle, nie na ciele. Chcę ci powiedzieć, że jako kobieta nigdy jeszcze nie doznałam takiego upokorzenia.
– Anno…
– Daj mi skończyć. Właśnie tak, upokorzenia. Jesteś fałszywy, jesteś zły, Salvo. A ja na to nie zasłużyłam.
– Pomyśl, Anno. To, co wydarzyło się dzisiaj w nocy, wyszło ci tylko na dobre…
Anna odłożyła słuchawkę. Choć dawał jej do zrozumienia na tysiąc sposobów, że między nimi nigdy do niczego nie dojdzie, teraz, wiedząc, że dziewczyna cierpi jak zbity pies, poczuł się czymś o wiele gorszym od świni; mięsem świni przynajmniej można się pożywić.
Willę przy wjeździe do Gallotty znalazł natychmiast, lecz wydało mu się niemożliwe, żeby ktoś mieszkał w takiej ruderze. Wyraźnie było widać zarwany środek dachu, na trzecim piętrze musiało padać do środka. Wystarczał niewielki podmuch, żeby poruszyć okiennicami, które nie wiadomo jak jeszcze trzymały się muru. Ściana zewnętrzna, w górnej części frontu, ukazywała rozpadliny, w których mieściła się pięść. W lepszym stanie były chyba drugie i pierwsze piętro oraz parter. Tynk odpadł już lata temu, a ze zdezelowanych okiennic – które krzywo, bo krzywo, ale przynajmniej się zamykały – schodziła farba. Uchylona do połowy stalowa furtka, przekrzywiona na zewnątrz, pozostawała w tej pozycji pewnie od niepamiętnych czasów. Na gliniastym terenie wszędzie rosły chwasty. Ogród stanowił bezkształtne skupisko poskręcanych drzew i gęstych krzewów, był zbitym gąszczem.
Poszedł wyłożoną rozchybotanymi kamieniami alejką i zatrzymał się przed wyblakłymi drzwiami. Zapadał już zmrok, zmiana czasu z letniego na zimowy w rzeczywistości skracała dzień. Zadzwonił. A raczej nacisnął dzwonek, ponieważ nie usłyszał żadnego dźwięku, nawet odległego. Spróbował jeszcze raz, aż zrozumiał, że dzwonek nie działa już od czasów odkrycia prądu. Zastukał kołatką w kształcie końskiej głowy i wreszcie, po trzecim uderzeniu, dobiegło go szuranie. Drzwi się otworzyły, lecz zamiast szczęku klamki i zamka rozległ się przeciągły lament czyśćcowej duszy.
– Były otwarte. Wystarczyło popchnąć, wejść i zawołać.
Gospodarz wyglądał jak kościotrup. Montalbano nigdy w życiu nie widział tak chudego człowieka. A raczej widział, tyle że na łożu śmierci, wyschniętego, wycieńczonego chorobą. Ten natomiast stał, choć zgięty w połowie, i wydawał się żywy. Miał na sobie księżowską sutannę, która kiedyś była czarna, a teraz wydawała się prawie zielona; koloratka, niegdyś biała, stała się ciemnoszara. Na nogach miał ciężkie buty, jakie nosili kiedyś rolnicy, a jakich już nikt nie szył. Był całkiem łysy, jego twarz wyglądała jak trupia czaszka, na którą ktoś dla żartów nałożył złote okulary. Za grubymi szkłami błądziło spojrzenie. Montalbano pomyślał, że tamtych dwoje w jaskini miało więcej ciała niż ten ksiądz. Bez dwóch zdań – był bardzo stary.
Ceremonialnie zaprosił komisarza do środka, wprowadził go do wielkiego salonu, dosłownie wyłożonego książkami, i to zalegającymi nie tylko na regałach, lecz również na podłodze, gdzie tworzyły stosy, które miejscami sięgały sufitu i utrzymywały równowagę za sprawą nieprawdopodobnej ekwilibrystyki. Okno nie wpuszczało światła, bo książki spiętrzone na parapetach zasłaniały szyby. Z mebli było tam tylko biurko, krzesło i fotel. Montalbanowi wydało się, że blat biurka oświetla prawdziwa lampa naftowa. Stary ksiądz zrzucił książki z fotela i poprosił, żeby Montalbano usiadł.
– Choć nie mam najmniejszego pojęcia, w jaki sposób mogę być panu pomocny, proszę mówić.
– Jak księdzu zapewne mówiono, jestem komisarzem policji…
– Nie, nikt mi niczego nie mówił, a ja o nic nie pytałem. Wczoraj wieczorem, późno, przyjechał taki jeden z miasta i oznajmił, że ktoś z Vigaty chce się ze mną zobaczyć, a ja mu powiedziałem, żeby przyszedł wpół do szóstej. Jeśli pan jest komisarzem, źle pan trafił, traci pan czas.
– Dlaczego miałbym tracić czas?
– Bo ja od co najmniej trzydziestu lat nie wychodzę z tego domu. Po co miałbym wychodzić? Stare twarze znikły, nowe mnie nie przekonują. Zakupy przynoszą mi codziennie, a zresztą piję tylko mleko i raz w tygodniu jem rosół.
Читать дальше