Trzeba sprawdzić, czy są jakieś informacje o nieboszczykach wprowadzonych do rejestru osób zaginionych. Wprawdzie oleśnicka komenda powinna zostać natychmiast zawiadomiona, ale diabli wiedzą. Różnie bywa. Tym w Warszawie zdaje się często, że Polska kończy się na tabliczce z nazwą stolicy.
Włączył komputer, wprowadził hasło i zaczął przeglądać dokumenty.
– Cholera jasna, co jest?
Nie mógł znaleźć najmniejszej wzmianki o zwłokach z Oleśnicy. Przecież nawet gdyby zostały zidentyfikowane, pozostałby w zapisach przez jakiś czas ślad, a w miejsce skąd wysłano materiał musiałaby dotrzeć informacja. A tak wyglądało, jakby nigdy nie wprowadzono danych do systemu. To mógł wyjaśnić tylko jeden człowiek.
– Masz swoją sprawę, to ją prowadź – komendant wyglądał na mocno poirytowanego. Jak zawsze w takich chwilach, zacinał się lekko co jakiś czas. – A ty grze… grzebiesz w dokumentacji, jakbyś był na swoim fol… folwarku!
– Słyszał kiedyś pan inspektor o uzasadnionych podejrzeniach? To one są miąższem pracy policjanta.
– Daruj sobie te barw… barwne porównania.
Wroński patrzył na szefa uważnie. Czuł, że w tej chwili ma nad nim przewagę, bo to komendant czuje się zagubiony, przyłapany na gorącym uczynku, na jakimś tajemniczym szwindlu.
– Dlaczego? – zapytał spokojnie, chociaż iw nim się gotowało. / Dlaczego pan ukrył dokumenty, położył łapę na tych niby nie łączących się, nieistotnych sprawach?
– Gówno cię to obchodzi – komendant mówił przez zaciśnięte zęby, żeby w ten sposób ograniczyć zacinanie się. – Nie twój cyrk, nie twoje małpy. Dochodzenia umorzono. Koniec kropka.
– A może jednak mój cyrk? Jeśli tamte sprawy łączą się z prowadzoną przez mnie, a łączą się na pewno, mam chyba prawo, a nawet obowiązek interesować się, co dokładnie zostało ustalone. To mogłoby pomóc. Umorzenie umorzeniem, a warto by chyba jednak je wznowić, nie uważa pan?
Inspektor poczerwieniał. Michał doskonale wiedział, co się dzieje z przełożonym. Został przyparty do muru, ale prędzej połknie własny język niż powie, co sprawiło, że nie zgłosił niezidentyfikowanych zwłok do bazy poszukiwań. Postanowił dolać oliwy do ognia.
– Wie pan, szefie, że powinienem zawiadomić wydział wewnętrzny o takim zaniedbaniu?
Wiedział, pewnie, że wiedział. Podniósł się groźnie zza biurka. Zwalista postać zawisła nad Wrońskim jak grożący zawaleniem nawis skalny. Komisarz nie był ułomkiem, ale komendant zdawał się w tej chwili dwa razy większy od niego.
– Nie próbuj mi grozić, komisarzyno – wysyczał. – Nie strasz mnie wydziałem wewnętrznym. Zresztą możesz do nich pójść. Ale zapewniam, że to tobie dobiorą się do tyłka. Chociażby za nie… niesłuchanie rozkazów.
– Ani przez chwilę nie zamierzałem ich powiadamiać – Michał zdawał się nie przejmować wściekłością dowódcy. – Tylko tak powiedziałem, żeby pan sobie nie myślał. Doskonale wiem, co jest grane. Interweniował ktoś z wysoka, może nawet z samej góry. Mylę się?
Komendant opadł z powrotem na fotel. Uśmiechnął się krzywo.
– Powinieneś pisać książki faa… fantastyczne – powiedział drwiąco. – wymyśliłeś sobie.
Kolejne zająknięcie jasno wskazywało, iż cały czas jest wzburzony. Wroński pokręcił głową, otworzył usta, żeby podrażnić jeszcze przełożonego, ale ten nie dał mu dojść do słowa. Sam przystąpił do ataku.
– Nie masz prawa łazić do współpracujących z nami patologów. Każda taka wizyta powinna być uzgodniona ze mną! Co tak patrzysz? Wiem, że wczoraj zapętałeś się do Ramiszewskiego.
– On to panu powiedział?
– On. Dzwonił dzisiaj rano.
Nieprawda, miał ochotę krzyknąć. Ramiszewski nie miał najmniejszego powodu, żeby powiadamiać komendanta.
– Jestem śledzony? – ta ewentualność wpadła mu do głowy w tej chwili.
Twarz komendanta znów poczerwieniała. Trafiony zatopiony.
– Kto? Kto mnie śledzi? Nikt z naszych, bo bym zauważył.
– Nie cipiej – odparł szorstko inspektor. – Nikt cię nie śle… śledzi, idioto. Powinieneś się leczyć.
Stuk, stuk,stuk. człap, człap.
W ciemnej przestrzeni pod niskim sklepieniem głos rozchodził się w przedziwny sposób. Wracał to z bliższej, to dalszej odległości, mamił słuch wrażeniem, że ktoś jeszcze przebywa w pobliżu. Nieprzyjemne doznanie, ale i miejsce mało przyjazne.
Miał wrażenie, jakby wtargnął do wielkiego grobowca. Wrażenie ciasnoty i mrowienie na plecach sprawiały, że zaczynał się dusić. Ale musi przecież zrobić, co do niego należy! Jak będzie się potem tłumaczył? Że porzucił obowiązki, bo bał się nieprzyjaznych ciemności?
Poruszał się ostrożnie. Nie chciał natknąć się na jakąś pułapkę, wpaść w zagłębienie, nabawić kontuzji. Wchodząc tu pozostawił za plecami rozświetlone pomarańczowymi lampami ulice miasta. Ludzie jeszcze biegają w swoich sprawach, ostatnie sklepy zbierają się do zamknięcia. A on tutaj, w zupełnym mroku, znalazł się jakby w innym świecie.
Nasunął na oczy ciężkie okulary, pstryknął przełącznikiem. Sinozielone światło noktowizora. Na filmach wygląda to tak, jakby urządzenie dawało doskonały obraz. W istocie rzeczy nie jest to takie proste. Ekraniki trochę śnieżą, świat zdaje się mocno zniekształcony. Trzeba do tego przywyknąć. Jeszcze gorzej jest, jeśli trzeba używać noktowizora pasywnego. Odczytywanie plam ciepła wymaga sporego doświadczenia. Ale w takich miejscach należy używać maszyny aktywnej, emitującej snop podczerwonych promieni.
Z jakim trudem przyszło odnaleźć wejście! A teraz jeszcze większego wysiłku będzie wymagało dotarcie do celu.
Niebezpieczeństwo, jak to zawsze z nim bywa, nadeszło niespodziewanie. Mijał boczną odnogę. Odruchowo rzucił okiem w tamtą stronę. Po chwili przystanął i znów spojrzał, z niedowierzaniem.
To niemożliwe! Wszystko mówiło, że to wykluczone.
Ale w sinozielonym świetle noktowizora wyraźnie dostrzegł zarys postaci. Czasem cienie sprawiają takie niespodzianki. Ale to wyglądało na człowieka!
Z łomoczącym w gardle sercem podszedł pół kroku.
Z jednej strony, jeśli to rzeczywiście człowiek, może być chyba tylko martwy. z drugiej nie można przecież zostawić za plecami nieznanego zjawiska. Ostrożnie zbliżał się do postaci. W tej chwili pożałował, że nie ma jednak noktowizora pasywnego. Wtedy wiedziałby, czy to coś emituje fale cieplne, czy żyje.
Odruchowo wyjął pistolet.
W tej chwili ujrzał dwa jarzące się ogniki. Oczy!
Tak wyglądają oczy w świetle podczerwonym! Jaku wygłodniałego wilka – koszmarnie drapieżne i przerażające.
Zanim zdążył odbezpieczyć broń, wrzasnął z bólu. Oślepił go silny snop światła. Latarka!
Zdarł z głowy okulary noktowizyjne. Przed oczami tańczyły bolesne, barwne kręgi. Nic nie widział. Był skazany na resztę zmysłów. Doleciał go dziwny, ostry zapach, na głowę niespodziewanie opadła mokra materia. Szmata nasączona czymś cuchnącym.
Pistolet wyleciał z dłoni, wytrącony silnym uderzeniem. Próbował złapać oddech, ale wciągał w płuca tylko palący opar. Świat wywinął kozła. Jeszcze próbował walczyć, ale przeciwnik był zwinny, najwyraźniej wprawiony w takich zmaganiach. Mężczyzna osunął się na ziemię.
Napastnik znów zapalił reflektor, uważnie obejrzał ciało. Położył palce na szyi ofiary, kiwnął z zamyśleniem głową. Nie żyje. Będzie to wyglądało na wypadek, jakiś zawał czy coś podobnego. Zgasił latarkę.
W zupełnych ciemnościach zarzucił sobie trupa na plecy. Ruszył długim korytarzem, stąpając pewnie, omijając leżący na ziemi gruz i wybrzuszenia. Wyglądało, jakby znał tutaj każdy centymetr, każdy milimetr, ziarnko piasku. Był niczym kapłan służący groźnemu bóstwu, któremu nie wolno zakłócać spokoju wrażym światłem. Taki kapłan musi poznać doskonale królestwo swojego pana, aby się w nim nie zagubić, a na dodatek, w razie potrzeby, doprowadzić do zguby niepożądanych gości. Musi strzec tajemnic świątyni.
Читать дальше