Już od kilku dni Thomas modlił się, choć ukrywał to przed córką, by spadło tyle śniegu, żeby wreszcie mógł wypróbować swój pług. Gdyby śnieg nie spadł, poczułby się ukarany przez Boga za to, że zdradził zaufanie córki.
Zrzucił brezent z traktora, wspiął się na siedzenie i włączył silnik. Odczekał kilka minut, żeby silnik się rozgrzał, i powoli wyjechał ze stodoły. Łopaty pługa przez chwilę szurały nieprzyjemnie po betonie, po czym nagle rozległ się łagodny szum, kiedy natrafiły na śnieg.
Thomas jeździł przez chwilę w kółko i obserwował, jak za pługiem tworzą się przetarte ze śniegu ścieżki. Ted miał rację. Nowe łopaty naprawdę dobrze odgarniały śnieg, a ponieważ były ciągnięte, a nie pchane, silnik traktora pracował o wiele swobodniej.
Dotarł do bramy i szerokim łukiem skierował traktor z powrotem na podwórze. Z drzew po przeciwnej stronie drogi zerwała się chmara wron, które wykonały nad nim kilka nerwowych kółek, skrzecząc z irytacją. Z całego serca ich nienawidził. Kiedy Margaret zabierano do szpitala, kilkanaście wron zasiadło na płocie i cieszyły się z jego bólu i żalu, strosząc pióra jak ponure czarne diabły, którymi były w rzeczywistości.
Siedział tyłem do furgonetki i był łatwym celem. Pokonał już jedną trzecią drogi do stodoły, kiedy padł strzał. Pocisk trafił niecałe dziesięć centymetrów w lewo od kręgosłupa i wydarł mu z klatki piersiowej wielki kawał serca. Na świeżo oczyszczone podwórze trysnęła krew, czerwona jak zupa pomidorowa Lizzie.
Thomas przechylił się na bok, jednak nie spadł z siodełka. Traktor nadal jechał w kierunku stodoły, ciągnąc za sobą pług. Wtoczył się prosto przez otwarte wrota i zatrzymał się dopiero wtedy, gdy uderzył w jakąś maszynę stojącą pod ścianą. Jego silnik jeszcze przez chwilę pracował, po czym zgasł.
Cisza. I nagle rozskrzeczały się wrony, jakby zdały sobie sprawę, że wreszcie odniosły zwycięstwo.
Po chwili Lizzie otworzyła drzwi i wyjrzała na zewnątrz.
– Tato! – zawołała. – Tato, gdzie jesteś?
Feely odwrócił się do Roberta. Jego szeroko otwarte oczy błyszczały radością i podnieceniem.
– Widziałeś to, człowieku? Widziałeś?
Robert klęczał za nim, wyglądając na zewnątrz przez tylną szybę chevroleta.
– Wspaniały strzał, Feely. Naprawdę, wspaniały strzał. Feely kilkakrotnie uderzył pięściami w poduszki.
– Człowieku, on nadal jechał, mimo że był już martwy. Wciąż jechał! To niewiarygodne! „Ludzie, muszę odgarnąć ten śnieg, mimo że mam w plecach wielką dziurę”.
– Dostałeś go, Feely, bez dwóch zdań. Od dzisiaj w stanie Connecticut jest o jednego szczęśliwego faceta mniej, i to tylko dzięki tobie.
Feely przesiadł się na przód furgonetki.
– To nadzwyczajne, człowieku! Widziałeś, jak on jechał? Wjechał tym traktorem prosto do stodoły!
Robert otworzył drzwiczki.
– Na nas czas. Musimy się zwijać.
– Wjechał prosto do stodoły, tra-ta-ta, jakby zupełnie mc się nie stało. A tymczasem był już martwy!
– Daj spokój, Feely. Ustawmy siedzenia i spieprzajmy stąd do diabła.
Feely wysiadł z samochodu.
– Co ci jest, człowieku? Czy to nie było zabawne?
– Przekomiczne. A teraz pomóż mi ustawić to siedzenie.
Podnieśli oparcie i ustawili je w prawidłowych pozycjach.
– Chyba nie jesteś zły – zapytał w pewnej chwili Feely – że to nie ty go zastrzeliłeś?
– Niby dlaczego miałbym być zły?
Feely głębiej naciągnął nauszniki swojej czapki.
– Niewiarygodne, jakie to jest wspaniałe przeżycie. To znaczy, zlikwidować kogoś. Tego nie można opisać. W żadnym słowniku, w żadnym leksykonie nie znajdę właściwych słów. – Machał rękami i uderzał się w boki jak pingwin. – Ojciec Arcimboldo i te wszystkie jego opowieści o znaczeniu słów… „Kropla atramentu zmusza do myślenia miliony ludzi…” Cóż, trzeba przyznać, że zasadniczo miał rację, ale różnica polega na tym, że raczej nie ma szans zobaczyć, jak ktoś reaguje na to, co napisałeś. Napisane przez ciebie słowa mogą wywołać u kogoś nawet atak serca, albo coś takiego, ale ty nie będziesz tego świadkiem, to nie będzie twoim doświadczeniem. Tymczasem tutaj… Cholera jasna!
– Wsiadaj do samochodu – rozkazał Robert.
– Wiem, że próbowałeś mi to wytłumaczyć, jednak…
– Feely! – Robert był już naprawdę rozzłoszczony. Wyciągnął w jego kierunku wskazujący palec, jakby celował z pistoletu. – Wsiadaj do samochodu.
Feely przedefilował przed frontem chevroleta i zajął swoje miejsce.
– Jesteś zły – powiedział, kiedy Robert włączał silnik.
– Takie sprawiam wrażenie?
– Tak.
– Być może zaczynam zdawać sobie sprawę, że to ty miałeś rację, a ja się myliłem.
– Nie kapuję.
Śnieg padał już tak gęsto, że Robert z trudem dostrzegał drogę przed maską auta.
– Nieistotne – powiedział do Feely’ego. – Tak czy siak, już jest za późno. Szczególnie dla tego biednego faceta, kimkolwiek był.
– Sądzisz, że był szczęśliwy? Jasna cholera! Na pewno był szczęśliwy. Był taki szczęśliwy, że nie zatrzymał traktora, nawet kiedy już nie żył.
Zegar w poczekalni wskazywał już piętnaście po dwunastej, a tymczasem detektywa Wintergreena nadal nie było. Dzień był tak ponury, że niebo przybrało niemal ciemnozielony kolor, a śnieg padał tak gęsto, że Sissy ledwo widziała drugą stronę parkingu. Na szczęście w środku było jasno i przyjemnie, a całe pomieszczenie pachniało pastą do podłogi i rozgrzanymi komputerami.
Trevor przejrzał pobieżnie egzemplarz „Connecticut Reality”, a potem zaczął go czytać od początku, bardziej dokładnie.
– Popatrz na cenę tego domu! Siedemset pięćdziesiąt tysięcy dolców z hakiem. Toż to złodziejstwo w biały dzień!
Co chwilę spoglądał na zegarek, to znów na ścienny zegar. Po dwudziestu minutach odezwał się do matki:
– Jak myślisz, jak długo jeszcze będziemy czekać?
– To nie ma znaczenia – odparła Sissy. – Dopóty, dopóki nam nie uwierzą.
– Ta karta, którą mu przeczytałaś… Czego właściwie dotyczyła? Miała go przekabacić na naszą stronę, prawda?
– Powiedziałam mu to, co powiedziała mi karta. Jeśli to prawda, zrozumie, że powinien potraktować nas poważnie.
Trevor znów popatrzył na zegarek.
– Jean zacznie się zastanawiać, gdzie jestem.
– Więc zadzwoń do niej.
– Nie, jeszcze nie teraz. Ale o drugiej mieliśmy się spotkać z Freddiem i Susan. Kupują nową skórzaną kanapę i chcą, żebyśmy pomogli im ją wybrać.
Sissy wyprostowała się na krześle i podejrzliwie popatrzyła na syna.
– Chyba mnie okłamujesz, co?
– Okłamywać ciebie? Skądże znowu! Niby dlaczego miałbym cię okłamywać? W jakiej sprawie?
– Och, daj spokój, Trevor. Może jestem ekscentryczna, ale nie jestem głupia! Przecież widzę, że ciągle patrzysz na zegar. Zupełnie nic cię tu nie ciągnęło wczoraj w nocy, prawda? I absolutnie nic cię tutaj nie trzyma! Gdyby tak było, nie byłbyś w stanie myśleć o niczym innym, tylko właśnie o tym. To jest kwestia życia i śmierci, Trevor! Kwestia przeznaczenia! „Freddie i Susan kupują nową skórzaną kanapę i chcą, żebyśmy pomogli im ją wybrać!” Daj spokój, co za bzdury!
Trevor rzucił czasopismo na stolik.
– W porządku, mamo, przyznaję, niczego nie czułem, nic mnie nie ciągnęło do Canaan ani w ogóle donikąd.
Читать дальше