– Bardzo dobrze – odparła Sissy. – Tylko niech to nie trwa zbyt długo. Przyszłość nadchodzi nieraz znacznie szybciej, niż się nam zdaje.
Robert zjadł jajecznicę, po czym jak ostatni głodomór rzucił się jeszcze na kilka tostów.
– Feely i ja musimy na jakiś czas wyjechać. Serenity zapalała właśnie pierwszego jointa tego dnia.
Ubrana była jedynie w obszerną turkusową koszulę i jaskrawoczerwone skarpety narciarskie. Miała podkrążone oczy i włosy w nieładzie.
– Wrócicie?
– Oczywiście, że wrócimy. Mamy tylko do załatwienia pewien interes.
Serenity nie mogła sobie poradzić z zapaleniem jointa.
– Jaki interes możecie mieć w Canaan?
Robert popatrzył nad stołem na Feely’ego i posłał mu porozumiewawczy uśmiech zaufanego wspólnika.
– Feely i ja jesteśmy tutaj bardzo ważnymi osobistościami. Można w gruncie rzeczy powiedzieć, że jesteśmy kataklizmowo ważni.
– Apokaliptycznie – uzupełnił Feely.
– Nieważne – ucięła Serenity. – Jeżeli tylko nie uciekniecie i nie zostawicie mnie bez pożegnania.
– Uważasz, że moglibyśmy się tak zachować? Przenigdy! Teraz muszę sobie zmienić bandaże. – Robert pomachał lewą ręką przed nosem Serenity. – Jak myślisz, zaczynają już śmierdzieć?
Robert poszedł na górę, pozostawiwszy Feely’ego i Serenity przy stole zastawionym brudnymi talerzami po jajecznicy. Serenity przez chwilę w milczeniu paliła, po czym odezwała się:
– Widziałam twoje rysunki. Te, na których byłam ja.
Feely poczuł, że się czerwieni.
– Przepraszam. To były tylko takie improwizacje.
Pochyliła się ku Feely’emu z szerokim uśmiechem na twarzy.
– Wiesz, pomyślałam, że jesteś naprawdę fajnym chłopakiem. Niesamowitym. Jeszcze nikt nigdy nie zrobił dla mnie czegoś takiego. Nikt nie czuł do mnie tego co ty.
– Nie wierzę. Jestem pewien, że twoi rodzice bardzo cię kochają.
– Co ty mi tu pieprzysz? Moi rodzice nigdy nikogo nie kochali. Oni nie mają żadnych uczuć. Powiedziałam ci już, oboje są w środku puści. Pieprzniczki, tyle że bez pieprzu. Możesz nimi potrząsać, ile tylko chcesz, ale nigdy nic z nich nie wydobędziesz.
– To brzmi bardzo metaforycznie – zauważył Feely.
– Bo ja właśnie taka jestem. Metaforyczna. Wiesz, co powiedział T.S. Eliot? „Nabyliśmy doświadczeń, ale zagubiliśmy ich znaczenie”. Moi rodzice mają mnie, ale, do diabła, nigdy nie rozumieli, kim jestem. – Na chwilę umilkła, po czym dodała: – Ty wiesz, kim jestem, prawda, Feely? Wiesz, ponieważ jesteś taki sam jak ja. Wspaniałomyślni i wielkoduszni, tacy właśnie jesteśmy. Oddajemy nasze ciała i nasze dusze wszystkim, którzy ich potrzebują. Człowiek, który nie będzie dzielił się sobą z innymi, nigdy nie dorośnie. Pozostanie karłem, jak cyrkowy błazen. – Znów umilkła. Wreszcie zamknęła oczy i rzuciła: – Kochasz mnie, Feely?
Poczuł, że robi mu się gorąco.
– Jasne. Przecież przeczytałaś mój komiks.
– A Touchy? Czy myślisz, że Touchy też mnie kocha?
– Nie wiem. Jest tak pełen nienawiści, że chyba trudno mu się skupić na jakimkolwiek innym uczuciu.
– Powiedz mi więc, co to za sprawa, którą musicie razem załatwić.
Feely potrząsnął głową.
– Przepraszam, ale nie mogę ci tego powiedzieć.
– Och tak, rozumiem! Wolno mi uprawiać z wami seks, ale nie wolno mi pytać o wasze interesy.
– Tak naprawdę to sprawa Roberta, a nie moja. Ja wyświadczam jedynie przysługę, ponieważ ma zranioną rękę.
– Mów dalej.
– Nie mogę, Serenity. Zabiłby mnie, gdybym ci powiedział.
Serenity obeszła stół dookoła. Usiadła na kolanach Feely’ego, objęła go za szyję i zaczęła delikatnie pocierać swoim nosem o jego nos. Oczy mu zwilgotniały.
– Jesteśmy kochankami, Feely. Połączyliśmy się. I już nikt nie może temu zaprzeczyć.
– On mnie zabije.
– Nie bądź taki tchórzliwy. Przecież on cię traktuje jak własnego syna. Właściwie to traktuje cię lepiej niż własnego syna.
Feely popatrzył ponad ramieniem dziewczyny na kominek, gdzie powoli płonęła kolejna wielka szczapa. Dotąd nie miał pojęcia, że życia poza El Barrio może być aż tak wieloznaczne. A może Serenity też należała do spisku? Może chciała wpędzić go w pułapkę, by wyparł się Roberta tak jak wszystkich innych? Nie mógł się zdecydować, czy uważać ją za anioła czy za diabła. A może i anioła, i diabła po trochu?
– Robert chce, żebym kogoś zastrzelił.
– Co?
– W samochodzie ma bardzo drogi karabin snajperski. Chce, żebym dzisiaj z niego kogoś zastrzelił.
– Kogo?
– Nikogo konkretnego. Kogokolwiek.
Serenity patrzyła mu w oczy z odległości kilkunastu centymetrów i nie potrafił się skupić na jej wzroku. Nagle zaczęła się śmiać. Śmiała się tak gwałtownie, że spadła z jego kolan na dywan.
– Nie mogę złapać tchu – wykrztusiła wreszcie. W jej oczach szkliły się łzy. – Proszę, nie rozśmieszaj mnie już.
Feely nie bardzo wiedział, co powinien teraz powiedzieć. Nie wiedział także, gdzie podziać oczy, ponieważ koszula Serenity zadarła się i widać było jej włosy łonowe.
– Nie powiesz mu, że ci to zdradziłem? – zapytał błagalnie. – Proszę cię, nie mów mu o tym.
W końcu Serenity usiadła na krześle i rękawami otarła łzy.
– Kocham cię, Feely. Jesteś niesamowity, wiesz? Myślę, że powinniśmy się pobrać. Czy wyobrażasz sobie miny moich rodziców, kiedy przedstawię im ciebie jako narzeczonego? Mamusiu, to jest właśnie mój narzeczony, Feely. Feely jest chodzącym słownikiem i strzela do ludzi.
Kiedy Robert wyjeżdżał z Orchard Street, ignorując wszelkie ograniczenia szybkości, koła samochodu z trudem łapały przyczepność na mokrym śniegu. Feely mocno zacisnął rękę na pasie bezpieczeństwa i powiedział:
– Spokojnie, Robert. Chyba nie chcesz, żeby ktoś zwrócił na nas uwagę?
– Masz rację. Obaj chcemy, żeby ludzie zwracali uwagę jedynie na to, co robimy.
Feely zauważył, że Robert umył zęby, ponieważ czuć było od niego zapach miętowej pasty. Mimo to odór whisky nadal się nad nim unosił.
– Dokąd jedziemy?
– Na południowy wschód. Wiatr wieje z północnego zachodu, wyłonimy się więc z wiatru jak najprawdziwsi mściciele.
Skręcił na drogę numer 44 i ruszył w kierunku Norfolk. Na szosie prawie nie było ruchu; pierwszy samochód minęli dopiero we wschodnim Canaan. Robert prawie nic nie mówił. Prawdopodobnie bardzo bolały go palce i był oszołomiony Tylenolem. Od czasu do czasu mruczał coś pod nosem, Feely jednak nie zdołał zrozumieć z tego niemal słowa. Dotarło do niego tylko jedno: „przejrzysty”.
Powoli przejechali przez centrum Norfolk, tak jak chciał Robert, jak duchy. Village Green zasypana była śniegiem, a biblioteka, zbudowana z czerwonej cegły, przypominała wyglądem budynek z wiktoriańskich bożonarodzeniowych pocztówek.
– Zaznałeś kiedyś uczucia, że już nie żyjesz? – zapytał Robert.
– Nie rozumiem, co masz na myśli.
Robert skrzywił się, jednak nie rozwinął tematu.
We wschodniej części miasta minęli oświetlony znak, kierujący podróżnych do supermarketu Big Bear. Na parkingu przed nim stały setki samochodów, niczym ciche zgromadzenie lemingów. Po chwili znów byli w lesie. Po obu stronach szosy wyrastały w górę, jak struny, wysokie sosny.
– Lubimy przedmieścia, bo tu się fajnie mieszka… – zanucił Feely.
– Co to za piosenka? – zapytał Robert z irytacją.
Читать дальше