Potem Jim odwiózł Susan do domu. Siedzieli w zaparkowanym przed jej domem samochodzie.
– Dzięki za dzisiejszy wieczór – powiedział Jim. – Potrzebowałem czegoś takiego, by przestać myśleć o Martinie.
– Ja również ci dziękuję. Dobrze się bawiłam.
– Posłuchaj – powiedział dotykając jej ramienia – pamiętasz, co mówiłaś wcześniej o łodziach na stawie?
Spojrzała na niego przechylając głowę na bok i natychmiast zrozumiał, jaką odpowiedź usłyszy.
– Wybacz mi – odparła. – Po prostu sama nie wiem, Jim. Nasz związek zmierza donikąd.
– A dokąd według ciebie miałby zmierzać? Do Paryża? Do Rzymu?
Potrząsnęła głową z uśmiechem.
– Nie w tym rzecz. To powinno rozwijać się samo z siebie, mieć własną siłę napędową. Tymczasem wszystko, co robimy razem, wydaje się nie mieć znaczenia.
Jim spojrzał jej prosto w oczy.
– Co przez to rozumiesz? Może już się znudziłaś rozmowami ze mną i chcesz zająć się czymś innym? Jestem tylko nauczycielem, Susan. Moją siłą napędową jest idea przekształcania małych półanalfabetów w ludzi umiejących się wysłowić.
– Tak, wiem – odparła Susan. – I zawsze cię za to podziwiałam. Ale prawda jest taka, Jim… – zawahała się i dokończyła: – że zapomniałam, dlaczego się w tobie zakochałam.
Poczuł zimny, śliski dotyk w żołądku.
– Czy to ważne dlaczego? – zapytał. – To znaczy dopóki mnie kochasz.
– W tym właśnie sęk, Jim, że już cię nie kocham.
– Niedawno mówiłaś, że tak.
– Cóż, zastanawiałam się nad tym i doszłam do wniosku, że chyba nie jestem uczciwa wobec ciebie. Ale nie chciałam sprawić ci bólu.
– Lepiej stawić czoło faktom. Nie powinniśmy się okłamywać, prawda?
– Nie – odparła spuszczając oczy.
– Przecież nadal możemy mówić do siebie „cześć” na korytarzu, oglądać razem mecze szkolnej drużyny i plotkować podczas zebrań rady pedagogicznej, racząc się kawą.
– Jim… – powiedziała, biorąc go za rękę.
Nabrał powietrza w płuca.
– Nie martw się – odparł. – Jakoś to przeżyję.
Ale nagle przyszło mu na myśl, że jeżeli w ciągu najbliższych dwudziestu czterech godzin nie znajdzie „dwóch przyjaciół”, najprawdopodobniej jednak zginie.
Wiedział, że coś jest nie w porządku, kiedy tylko wszedł na balkon prowadzący do mieszkania. Drzwi wejściowe były otwarte, a przez próg przesypywały się setki delikatnych, kruchych drobinek przypominających płatki śniegu – tyle że nie mógł to być śnieg, bo mimo późnego wieczoru temperatura wciąż jeszcze przekraczała piętnaście stopni.
Ostrożnie podszedł do drzwi, ciasno zwijając w ręku egzemplarz Esquire, by w razie potrzeby móc użyć go w charakterze pałki. Nasłuchiwał uważnie, lecz słyszał tylko telewizor Myrlina, wybuchający co chwila reżyserowanym śmiechem. Tylko to i normalne odgłosy ulicy. Ktoś grał gdzieś na gitarze, ktoś inny śmiał się głośno.
Kiedy stanął przed drzwiami i płatki obsypały mu buty, zobaczył, że są to drobiny wielobarwnej pianki z tworzywa sztucznego. Pochylił się, podniósł parę z nich i zgniótł je między palcami. Wyglądało na to, że ktoś rozpruł poduszkę i opróżnił jej zawartość na podłogę.
– Kici-kici? – zawołał cicho. Poczekał chwilę, ale Tibbles się nie pojawiła. Zagwizdał, jednak również bezskutecznie. Posiadanie kotki, która nie reagowała na własne imię ani na jakiekolwiek przywoływanie, było nie lada problemem. Stało się to z dnia na dzień jakieś półtora roku temu i Jim zabrał ją nawet do weterynarza podejrzewając, że zwierzę ogłuchło. „Taki już ma charakter” – oświadczył weterynarz po zbadaniu zwierzęcia.
Jim wyciągnął rękę i pchnął skrzydło drzwi. Ktoś musiał wcześniej otworzyć je kopniakiem, bo obudowa zamka wyrwana została z framugi. Wewnątrz było niemal kompletnie ciemno i przez dłuższą chwilę Jim zastanawiał się, czy odważy się wejść do środka. Podczas ostatnich paru tygodni na Electric Avenue miała miejsce cała seria rabunków i dwóch Bogu ducha winnych mieszkańców zostało postrzelonych, w tym jeden śmiertelnie.
– Jeżeli tam jesteś, lepiej wyłaź! – zawołał Jim. – Gliny zaraz tu będą, a ja mam broń!
Odpowiedziała mu cisza. Namacał na ścianie kontakt, wziął głęboki oddech i włączył światło.
W pierwszej chwili nie dotarło do niego to, co ujrzał. Ale kiedy wszedł do środka, zrozumiał, że całe mieszkanie zostało kompletnie zdemolowane. Fruwające wokół drobiny pochodziły z jego kanapy, wybebeszonej aż do samych sprężyn. Całą podłogę pokrywała warstwa pianki poliuretanowej, miejscami sięgająca do kostek. Dookoła poniewierały się zerwane ze ścian i połamane obrazy. Telewizor miał rozbity ekran, kolekcja kompaktów została zmasakrowana, a książki porozrzucano po całym pokoju.
Kuchnia wyglądała podobnie. Ktoś wyrwał drzwi lodówki, jej zawartość wyrzucono na podłogę. Wielki słój soku pomidorowego leżał w czerwonej kałuży przypominającej krew.
Najbardziej przerażające były jednak ślady szponów na szafkach. Nawet plastikowy blat kuchenny pokrywały szramy, gdzieniegdzie głębokie na ponad cal.
Jim podniósł połamaną ramkę zdjęcia kuzynki Laury, w której kochał się beznadziejnie w młodości. Szkło zostało stłuczone, pazur oddarł pół twarzy Laury. Przyglądał się fotografii przez chwilę, a potem rzucił ją z powrotem na podłogę. Poczuł się, jakby całe jego życie zostało podarte na strzępy – jakby wszystko, co kiedykolwiek pomyślał, czuł lub uczynił, było bez znaczenia, i los wybrał ten właśnie sposób, by mu o tym przypomnieć.
Ale najgorsze było jeszcze przed nim. Kiedy przeszedł do sypialni, ujrzał pociętą na skrawki pościel i rozprute poduszki. W łazience lustra zamienione zostały w witraże, a wyrwana ze ściany umywalka leżała na podłodze – jednak instalacja przetrwała ten kataklizm bez uszczerbku.
Miał już zamknąć drzwi do łazienki, gdy w potrzaskanym lustrze na drzwiczkach szafki dostrzegł jakiś ciemny kształt. W pierwszej chwili pomyślał, że to tylko szlafrok, który zazwyczaj wisiał na drzwiach, ale po chwili spostrzegł, że szlafrok ma gesty futrzany kołnierz.
Z przerażeniem odwrócił się i spojrzał na drzwi. Szlafrok wisiał na swoim miejscu i wcale nie miał futrzanego kołnierza – była nim kotka Tibbles wisząca na tym samym haczyku, przebijającym jej szeroko rozwarty pysk, podniebienie i czaszkę. Jej oczy były szeroko otwarte i szkliste, a zęby wyszczerzone w pełnym cierpienia grymasie.
Jim pochylił się nad wanną i zwrócił na wpół strawiony stek, ziemniaki i brokuły, razem z kwaśnym strumieniem wina i żółci.
Wytarł usta ręcznikiem i wrócił do salonu, ostrożnie stąpając po potłuczonym szkle, połamanych kompaktach i książkach. Za sofą znalazł telefon, jakimś cudem nie uszkodzony. Z kieszeni płaszcza wyjął wizytówkę porucznika Harrisa i zadzwonił pod jego domowy numer.
Wciąż jeszcze czekał na połączenie, kiedy w drzwiach zamajaczyła jakaś postać. Była to panna Neagle w na wpół przezroczystym różowym szlafroku.
– Mój Boże, Jim, co tu się stało? Wyglądasz, jakbyś właśnie przeżył małe prywatne trzęsienie ziemi.
– Chyba masz rację, Valerie – odparł Jim. – Pamiętasz, co mówiłaś o tej mrocznej istocie idącej moim tropem… starej, ciemnej i szczeciniastej? Cóż, niemal mnie dopadła. Gdybym nie wyszedł dziś wieczorem do miasta…
Panna Neagle przeszła przez zrujnowany pokój, stanęła obok Jima i położyła mu dłoń na ramieniu.
Читать дальше