– Jesteś interesującym mężczyzną, Jim – powtórzyła. – Owszem, kłócimy się nieprzerwanie. Ale to znacznie ciekawsze niż kłócenie się z samą sobą.
Pomachał jej na pożegnanie, ona zaś ruszyła balkonem zataczając się lekko w swoich różowych bucikach na wysokich obcasach. Jim wrócił do kuchni i otworzył kolejne piwo. Dwóch przyjaciół? – zastanawiał się. Jakich dwóch przyjaciół? I dokąd powinienem pojechać?
Jedno wiedział na pewno. Musi działać szybko, bo jego życie rzeczywiście jest w niebezpieczeństwie – był przekonany, że czyha na niego ta sama bestia, która zaszlachtowała Martina Amato na Venice Beach.
Wziął w palce kruche płatki popiołu ze spalonej karty i rozsypał je bezmyślnie. Opadły powoli z powrotem do popielniczki, tworząc zarys czarnego rogatego stwora o demonicznych ślepiach.
Na pierwsze poniedziałkowe zajęcia z języka angielskiego przyszedł nieco wcześniej i kiedy do sali weszli uczniowie, stał przy oknie odwrócony do nich plecami, wpatrując się pustym wzrokiem w przestrzeń. Miał na sobie wygniecione brązowe spodnie z bawełny i zieloną koszulę w kratę, sprawiającą wrażenie wyłowionej z dna kosza z brudną bielizną. Włosy z tyłu głowy pozlepiały się mu w koguty, odporne na wszelkie próby ich ułożenia, nawet przy użyciu śliny.
Druga klasa specjalna zajęła swoje miejsca w niemal absolutnej ciszy. Do uszu Jima dobiegały jedynie wypowiadane szeptem imiona „Martin” oraz „Catherine”. Zanim się odwrócił, poczekał, aż i to ucichnie. Po chwili ciszę zakłócało jedynie skrzypienie podeszew adidasów.
W końcu stanął przed klasą i spojrzał po kolei na każdego z uczniów. Siedzący w kącie Greg Lake jak zwykle robił dziwaczne miny. Cierpiał na brak koordynacji ruchowej i teraz wyglądał, jakby miał w ustach szczególnie kwaśnego cytrynowego cukierka. Amanda Zaparelli, pełna temperamentu dziewczyna o oliwkowej skórze i ochrypłym głosie palacza, miłośniczka mocnych perfum chronicznie niezdolna do odróżnienia przymiotnika od przysłówka. „Powinieneś mnie widzieć, jak weszłam do tego pokoju. Byłam zabójczo”. Jane Firman, blada dyslektyczka o skłonności do nieoczekiwanych wybuchów płaczu. Titus Greenspan III, poważny młodzieniec o wytrzeszczonych oczach. Przykładał się do nauki bardziej od innych, ale zawsze brał wszystko zbyt dosłownie. Gdy czytał: „Południowe słońce wywierciło mi dziurę w głowie” – podnosił rękę i pytał, dlaczego narrator nie padł na miejscu trupem, opryskując mózgiem okoliczne wydmy. Sharon X w obszernej czarnej sukni, krojem przypominającej albę, która stanowiła zapewne strój żałobny czarnych muzułmanów. Poważny John Ng o okrągłej jak księżyc twarzy, na którego biurku stał w słoiku biały goździk. W Wietnamie biały kolor symbolizował śmierć.
Jim przyglądał im się uważnie, każdemu po kolei. Żadne z nich nie miało pojęcia, jak bardzo poruszały go ich kłopoty. Czasem pragnął, by nigdy nie musieli kończyć szkoły i opuszczać jego klasy. Byli tak niepowtarzalni, tak pełni przesadnych oczekiwań i szaleńczych ambicji. Chcieli zostać gwiazdami. Chcieli występować w telewizji i mieszkać w wielkich, otynkowanych na różowo domach. A on miał tak niewiele czasu, by ich czegoś nauczyć, pomóc im przezwyciężyć trudności z czytaniem, wzbogacić ich boleśnie ograniczone słownictwo – nie wspominając już o jąkaniu, nierozróżnianiu części mowy i zatrważającej nieznajomości historii, geografii czy choćby ogólnej sytuacji na świecie.
– Jak nazywa się stolica Chile? – zapytał kiedyś Ricky’ego Hermana.
– Wiem! – zawołał Mark Foley podnosząc rękę. – Con Carne!
Jim kochał ich wszystkich, ale nienawidził subkultury, która wmówiła im, że czytanie nie ma sensu, że poprawna pisownia nic nie znaczy i że każdy głupi wiersz, jaki napisali, jest równie dobry jak wiersz Mariannę Moore czy Roberta Lowella. Najbardziej nienawidził jej za to, że pozbawiła ich umiejętności wyrażania swoich uczuć, zwłaszcza w chwilach takich jak ta.
– Wczoraj wszyscy przeżyliśmy wielki wstrząs i ponieśliśmy stratę tak bolesną, że trudno ją wyrazić słowami – powiedział cicho. – W sobotę nad ranem na Venice Beach znaleziono ciało Martina Amato. Był czyimś synem, bratem i przyjacielem. Studiował inżynierię lądową i przewodził drużynie futbolowej. Miał dwadzieścia jeden lat i dwa miesiące.
Przeszedł na tył klasy, gdzie siedziała Sue-Robin Caufield. Miała przepasane czarną chustą ramię i dzielnie walczyła ze łzami. Przez jakiś czas chodziła z Martinem, zanim pojawiła się Catherine.
– Co można powiedzieć o kimś takim jak Martin? – mówił Jim. – Był odpowiedzialny i wrażliwy. Traktował wszystko bardzo poważnie. Nie był może geniuszem, ale był lojalny wobec swojej szkoły, drużyny i przyjaciół. Był zwykłym facetem, zasługującym na szczęście i spełnienie życiowych planów. Teraz to wszystko zostało mu odebrane… i nam również. Nasze życie będzie uboższe, staniemy się mniej ufni w dobroć świata, w którym żyjemy.
Przeszedł do stolika Catherine. Splotła dziś ciasno włosy czarną wstążką i włożyła czarną suknię. Jej oczy były zapuchnięte od płaczu.
– Dobrze się czujesz? – zapytał Jim. – Jeżeli chcesz, możesz iść do domu.
– Nic mi nie jest – odparła cicho, nie podnosząc wzroku. – Proszę… wolałabym zostać.
Jim popatrzył na nią, a potem ponownie zwrócił się do klasy:
– Chciałbym, żebyście napisali krótki wiersz o Martinie. Chciałbym, żebyście wyrazili w nim wszystko, co czujecie wobec niego czy innego utraconego przyjaciela.
Muffy Brown podniosła rękę i zapytała:
– Przepraszam, panie Rook, ale czy to nie jest trochę cyniczne? Martin zginął przed niespełna dobą, a pan już zamienia jego śmierć w zadanie domowe?
Muffy była drobniutka i bardzo ładna, a jej osobowość przyrównać można było do pokoju wypełnionego podskakującymi kauczkowymi piłkami. Na początku semestru zaplatała włosy w najbardziej wyszukane warkocze, jakie Jim kiedykolwiek widział, lecz teraz ścięła je prawie do gołej skóry, pozostawiając jedynie krótkiego jeża na czubku głowy.
– Jeśli zdołacie wypowiedzieć słowami wasze uczucia wywołane śmiercią Martina, złożycie mu tym najlepszy z możliwych hołdów – powiedział Jim. – Jeśli zdołacie wyrazić wasz szok, gniew, poczucie niesprawiedliwości… jeśli nauczycie się przekazywać innym wasz smutek, to nie tylko rozwiniecie wasze umiejętności komunikowania się z ludźmi, lecz także łatwiej pogodzicie się z tym, co się wydarzyło. – Wziął do ręki jedną ze swoich książek i oświadczył: – Allen Ginsberg po śmierci swojej matki napisał długi wiersz pod tytułem „Kadysz”, pełen gniewu, zdziwienia, ale i ulgi, ponieważ jego matka była umysłowo chora. W ten sposób uhonorował ją i upamiętnił. Pozwoliło mu to również pogodzić się z tym, że z pięknej młodej dziewczyny przemieniła się w starą kobietę, w „wyschnięty szkielet o włosach obsypanych siwizną”. Na koniec mówi do niej: „Odpocznij już sobie. Nie będziesz więcej cierpiała. Wiem, dokąd odeszłaś, to dobre miejsce”. – Odłożył książkę i dodał: – Napiszcie dla Martina coś, co wypływa prosto z waszych serc.
W klasie zapanowała cisza. Potem, niemal jednocześnie, wszyscy wyciągnęli zeszyty, wzięli do rąk długopisy i zaczęli pisać. Jim nie przypominał sobie, by kiedykolwiek byli równie przygnębieni. Wrócił do biurka, usiadł i sam również zaczął pisać. Nie pisał jednak o śmierci Martina. Zanotował: „Dwóch przyjaciół? Kto? Podróż? Dokąd? Mecz bez zwycięzców? Jak?”.
Читать дальше