Wziął go do ręki – był jeszcze zbyt wilgotny. Co robić? Oto rozwiązanie: wykopać głęboką dziurę w piasku i zagrzebać tam dowód zbrodni. Zrobi to teraz, w mroku nocy, jak morderca. Miał właśnie otworzyć oszklone drzwi prowadzące na werandę, gdy zadzwonił telefon.
– Halo?
– Cześć, kochany, co u ciebie?
To Livia. Całkiem niedorzecznie poczuł się schwytany na gorącym uczynku. Zdusił krzyk w gardle, a przeklęty sweter wypadł mu z rąk. Spróbował wepchnąć go nogą pod stół.
– Co tam się dzieje? – spytała Livia.
– Nic, nic, sparzyłem się papierosem. Przyjemnie było na urlopie?
– Bardzo, był mi naprawdę potrzebny. A u ciebie? Jest coś nowego?
– Wszystko po staremu.
Zawsze na początku rozmowy, nie wiadomo dlaczego, oboje byli trochę zakłopotani, jakby się czegoś wstydzili.
– No więc, zgodnie z umową, jutro tam będę.
Tam? To znaczy gdzie? Livia przyjeżdża do Vigaty? Dlaczego? Był z tego powodu szczęśliwy, bez cienia wątpliwości, ale jaką umowę miała na myśli? Nie musiał stawiać pytań, Livia zbyt dobrze go znała.
– Oczywiście zapomniałeś, że dwa tygodnie temu ustaliliśmy datę. Powiedzieliśmy, że lepiej będzie, jeśli przyjadę dwa dni wcześniej.
– Livio, proszę cię, nie gniewaj się, ale…
– Z tobą nawet święty straciłby cierpliwość.
O Boże, tylko nie to! Żadnych utartych zwrotów! „Uganiać się za spódniczkami", „jeść za dwóch", „dzielić skórę na niedźwiedziu" albo na dodatek „nie mów hop, póki nie przeskoczysz"!
– Proszę cię, Livio, nie mów tak do mnie.
– Wybacz, kochany, ale ja mówię jak wszyscy normalni ludzie.
– A więc ja, twoim zdaniem, do normalnych się nie zaliczam?
– Salvo, dajmy spokój. Umówiliśmy się, że przyjadę dwa dni przed ślubem Augella. Czy i o tym zapomniałeś? O jego ślubie?
– Tak, przyznaję się. Fazio musiał mi też przypominać, że Mimi wziął już z tego powodu urlop. Dziwna sprawa.
– Wcale nie taka dziwna – powiedziała Livia, a on z tonu jej głosu wyczuł, że zaraz powieje mrozem.
– Nie? A dlaczego?
– Bo ty nie zapominasz, tylko usuwasz z pamięci, a to zupełnie coś innego.
Uświadomił sobie, że nie wytrzyma długo takiej rozmowy. Drażniły go nie tylko utarte zwroty i banały, lecz także chwyty, którymi Livia często się posługiwała – rodem z psychoanalizy dla ubogich duchem. Jak w amerykańskim filmie, w którym na przykład ktoś morduje pięćdziesiąt dwie osoby, a potem wychodzi na jaw, że ten seryjny morderca zabijał, bo w dzieciństwie ojciec pewnego razu nie dał mu zjeść marmolady.
– A co ja takiego usuwam według ciebie i twoich kolegów Freuda i Junga?
W słuchawce zabrzmiał sardoniczny śmiech.
– Samą myśl o małżeństwie – wyjaśniła Livia. Niedźwiedzie polarne pławiły się w mrozie bijącym z jej słów. Co począć? Zareagować nieuprzejmie i zakończyć rozmowę w najgorszy sposób? Czy udać uległość, ugodowość, dobre zamiary? Ze względów taktycznych wybrał tę drugą drogę.
– Może masz rację – powiedział skruszonym głosem. Posunięcie okazało się właściwe, przyniosło sukces.
– Nie mówmy już o tym – odrzekła wspaniałomyślnie Livia.
– O, nie, właśnie że mówmy! – Montalbano wiedział, stąpa teraz po twardym gruncie.
– W tej chwili? Przez telefon? Porozmawiamy o tym spokojnie, kiedy będę w Marinelli.
– Dobrze. Ale pamiętaj, że musimy jeszcze wybrać prezent ślubny.
– No wiesz! – Livia parsknęła śmiechem.
– Jak to, nie chcesz, żebyśmy im dali prezent? – spytał zdziwiony Montalbano.
– Przecież prezent już kupiłam i wysłałam! Miałam czekać do ostatniego dnia? Kupiłam coś, z czego Mimi na pewno się ucieszy. Znam jego gust.
Po raz kolejny poczuł ukłucie zazdrości – całkowicie irracjonalnej, lecz zawsze gotowej się obudzić.
– Wiem, że znasz doskonale jego gust.
Nie mógł temu zapobiec, złośliwość wymknęła się sama. Po krótkim milczeniu Livia odparowała:
– Kretyn!
Nowy cios z jego strony:
– Oczywiście wzięłaś pod uwagę jego gust, nie Beatrice.
– Z Bebą rozmawiałam, naradziłyśmy się przez telefon.
Montalbano nie wiedział już, na jaki teren przenieść utarczkę. W ostatnich czasach ich rozmowy telefoniczne zamieniały się coraz częściej w starcia słowne, w kłótnie.
Najciekawsze, że te urazy nie miały żadnego wpływu na intensywność uczucia, jakie wzajemnie do siebie żywili. Dlaczego więc średnio co kilka zdań wypowiedzianych przez telefon musieli się spierać? Komisarz pomyślał, że przyczyną jest może dzieląca ich odległość, z każdym dniem trudniejsza do zniesienia, ponieważ starzejąc się – tak, trzeba czasem spojrzeć prawdzie w oczy i użyć właściwego słowa – ludzie coraz silniej odczuwają potrzebę przebywania u boku drogich sobie osób. Kiedy tak medytował (a robił to chętnie, bo owe myśli banalne jak zdania na papierkach czekoladek Baci Perugina dodawały mu otuchy), wyciągnął spod stołu sweter i włożył go do plastikowej torby. Otworzył potem szafę – smród naftaliny przyprawił go o zawrót głowy. Cofnął się, zamknął szafę kopniakiem, rzucił torbę na krzesło. Niech tam sobie na razie leży, zagrzebie ją w piasku przed przyjazdem Livii.
Zajrzał do lodówki, lecz nie znalazł w niej niczego szczególnego: słoik oliwek, pudełko anchois, kawałek tuńczyka. Pocieszył się po otwarciu piecyka, gdzie Concetta zostawiła mu talerz przyprawionych kartofli – danie bardzo proste, które mogło być nic niewarte albo wręcz doskonałe, w zależności od tego, czy właściwie je przyprawiono, dozując jak należy cebulę i kapary, oliwę i ocet z odrobiną cukru, sól i pieprz. Zaledwie spróbował, przekonał się, że Concetta jest dziewczęciem biegłym w sztuce kulinarnej, godną uczennicą swojej ciotki Adeliny. Po opróżnieniu kopiastego talerza przyprawionych kartofli zabrał się do chleba z tuńczykiem, nie dlatego, żeby był głodny, ale po prostu dla przyjemności napełniania sobie brzucha. Pomyślał, że przecież zawsze, od małego, był łakomy i lubił się opychać, tak że ojciec nazywał go obżartuchem. To wspomnienie wzruszyłoby go, gdyby mu się dzielnie nie oparł z pomocą odrobiny whisky bez wody i lodu. Zamierzał już się położyć, lecz przedtem chciał znaleźć coś do czytania. Zawahał się między ostatnią książką Tabucchiego a powieścią Simenona – starą, ale jeszcze mu nieznaną. Wyciągał akurat rękę po Tabucchiego, gdy zadzwonił telefon. Odpowiedzieć albo nie odpowiedzieć, oto jest pytanie. Głupota zdania, które przyszło mu na myśl, zawstydziła go tak dalece, że postanowił odpowiedzieć, choćby miały stąd dla niego wyniknąć Bóg wie jakie kłopoty.
– Salvo, nie przeszkadzam? Mówi Mimi.
– Nie przeszkadzasz zupełnie.
– Kładłeś się spać?
– No tak.
– Sam jesteś?
– A kto miałby ze mną być?
– Masz dla mnie pięć minut?
– Oczywiście, gadaj.
– Nie przez telefon.
– Dobrze, czekam.
Mimi z pewnością nie chciał z nim rozmawiać o sprawach służbowych. Zatem o czym? Jakie mógł mieć problemy? Może pokłócił się z Beatrice? Przyszło mu do głowy coś złośliwego: jeśli Mimi poróżnił się ze swoją dziewczyną, powie mu, żeby zadzwonił do Livii. Przecież oboje doskonale się rozumieją.
Dzwonek do drzwi. Kto to mógł być o tej porze? Na pewno nie Mimi, bo z Vigaty do Marinelli jedzie się co najmniej dziesięć minut.
– Kto tam?
– To ja, Mimi.
Jak on to zrobił? Montalbano zrozumiał: Mimi był w pobliżu, zadzwonił z komórki. Otworzył drzwi; wszedł Augello, blady, zmęczony, wyczerpany.
Читать дальше