– Oj, dziękuję wam też, dziękuję, mój Walanty; niech wam Pan Jezus dobrym zdrowiem zapłaci, żeście nieumiejącego oświecili. A jakże z wami potem było?
– Ano, ślubowałem świętemu patronowi za jego łaskę i cudowne od psich synów ocalenie, że Panu Bogu w duchownym stanie do śmierci już służył będę. Ale widno nie na księdza mnie Pan Jezus stworzył, bom się w Krakowie do szkoły parafialnej u Panny Maryi dostawszy, ino czytania i pisania dokumentnie nauczył. Zasie łacina szła jak z kamienia. Ani wymówić, ani wyrozumieć – jednym słowem nie dało się i tyla. Gryzło mnie sumienie bez przestanku i strach serce uciskał, że obietnicy świętemu Walentemu danej i ślubu nie dotrzymuję, za co na tamtym świecie jako wiarołomca wiecznie gorzeć będę. Aż nie mogąc wytrwać dłużej w takowej turbacji, zwierzyłem się jego miłości bakałarzowi. Ten się aż za głowę chycił, mniemając wraz ze mną, że bez nijakiego wątpienia Pan Jezus mnie grzesznika piekłem skarze. Ale na wielkie moje szczęście natchnął go stróż anioł dobrą myślą. „Idź no, Waluś – powiada – na przełaj przez rynek na Żydowską ulicę. Wiesz kędy?” – „Za matoła mnie, wasza miłość, trzymacie – gadam – po śpiączku trafię; dyć 69 69 dyć a. ady (daw.) – przecież, właśnie, ależ. [przypis edytorski]
dziesięć miesięcy minęło, jakem tu zaszedł; do Krakowam drogi nie zmylił, a Żydowskiej ulicy bym nie znał. Kościółek Św. Anny drewniany na góreczce tam stoi, a tuż śmiecisko straszne… Czy o tę ulicę waszej miłości chodzi?” – Smieciskoś zauważył, mądralo, a Collegium Maius wiesz gdzie?” – „Jakie kolegium?” – gadam ja. – „Ot, żeś matoł – gada on. – Akademia przez króla Jagiełłę fundowana, a przez królowę Jadwigę wyposażona”. – „Juści, gdzie Akademia, to wiem; ale jakosi inaczej mówiliście” – gadam ja. – „Sprawiedliwie cię piekło czeka – gada on – dwóch słów łacińskich nie spamiętasz, a święte kapłaństwo Bogu najwyższemu ślubujesz. Idźże tedy do onego gmachu Akademii, a o profesora, przewielebnego księdza Jana z Kęt 70 70 Jana z Kęt a. Jan Kanty (1390–1473) – święty Kościoła katolickiego, ksiądz, wykładowca Akademii Krakowskiej. [przypis edytorski]
pytaj”.
– Jak to – zakrzyknął Wojciech, przerywając mowę organiście – o tym Janie z Kęt powiadacie, co go cały naród świętym głosi? Którego grób cudami słynie?!
– A juści; jego błogosławioną osobę miałem łaskę od Boga własnymi oczami oglądać, jego dobrotliwej mowy słuchać.
– A cóżeście za szczęśliwiec taki! I pana miłościwego znał, królewskiej osobie posługował 71 71 posługować – usługiwać. [przypis edytorski]
, w bitwie pod Warną Tatarów siekł i jeszcze wielkiego świętego w żywym ciele oglądał!
– Ano słuchajcie, co się dalej działo. Więc mnie uczy bakałarz, jako mam przewielebnemu profesorowi niziutko się pokłonić, całą przygodę pod Warną i ono ślubowanie uczciwie, przez wykrętów opowiedzieć i o radę prosić. „Coć rozkaże – gada – tak uczynisz; mąż to świątobliwy a wielkiej mądrości, pewnikiem zdoli rozwiązać ten węzeł i twoje sumienie uspokoić”.
– Ady popłuczcie se gardło, Walanty – rzekł Piotr, nalewając kubki po brzegi. – Wasze zdrowie!
– I wasze! – Trącili wszyscy trzej kubkami, a organista kończył swe opowiadanie:
– Wszystko się tak stało, jako mi ów zapowiedział. O moiściewy… słusznie on święty po śmierci niebieskie pałace zamieszkuje, gdy za żywota w komóreczce ciasnej a ciemnej niczym więzień przebywał. Wchodzę do onego Collegium Maius , o profesora Jana z Kęt pytam; wskazują mi drzwi w sieni na dole; izdebki malutkie, jedna do modlenia, a druga mieszkalna. Próbuję, ino na klamkę zawarte, nie ma nikogo. Siedział w sali na górze, w księgach mądrości zaczytany. Janitor, co znaczy odźwierny, zaprowadził mnie i przez 72 72 przez (gw.) – bez. [przypis edytorski]
pytania wpuścił; miał bowiem surowo nakazane każdego potrzebnego 73 73 potrzebny – tu: potrzebujący. [przypis edytorski]
albo proszącego przed jego przewielebność prowadzić – wtedy wszedłem i Pana Jezusa pochwaliwszy, cicho u proga stanąłem. Przywołał mnie k'sobie 74 74 k'sobie (daw.) – do siebie. [przypis edytorski]
, wysłuchał łaskawie i pomyślawszy nienajdłużej, srogie utrapienie moje całe załagodził.
– W jakim sposobie? – spytał Wojciech ciekawie.
– Ano, podsunął mi księgę rozwartą i kilka wierszy głośno przeczytać rozkazał; za czym dał pióro, papier i czarkę z inkaustem i całą Modlitwę Pańską musiałem z pamięci napisać. Pochwalił, że nie darmo do szkoły chodzę, potem zasie tak rzecze: „Nie twojać to wina, że do łacińskiego języka głowy nie masz; trudna to nauka i pierwszemu lepszemu nieprzystępna. Że zasie do sakramentu kapłaństwa droga ino przez łacińskie wrota, znak przeto z nieba jest widomy, że cię Pan Jezus sam ze ślubu zwalnia. Jeżeli ano chcesz mimo wszystko za ocalenie życia Mu odsługować, masz wiele inszych k'temu 75 75 k'temu (daw.) – do tego. [przypis edytorski]
sposobów”.
Nie będę się rozwodził, jako dalej ze mną gadał, trzydzieści pięć lat mija, to i z pamięci wyleciało niejedno. Dość że mnie zaprowadził do sławnego na cały Kraków muzykusa, co w katedralnym kościele przy świętym nabożeństwie na chórze grywał, i kazał mię 76 76 mię – dziś popr.: mnie. [przypis edytorski]
uczyć na organach. Sam płacił onego nauczyciela.
– O retyści… z deszczu pod rynnę! – zawołał Wojciech.
– Zabawka to w porównaniu z łaciną – odparł organista. – Po prawdzie rzekłszy, blisko trzy lata zeszło, zanimem się ze wszystkimi pedałami i kluczami zapoznał, nuty czytać nauczył, a i palce, twarde jak patyki, koślawo stukały po klawiszach. Ale dziękować Bogu, już ta bieda przeminęła od świętej pamięci, a dwudziesty ósmy rok w Porębie organistą jestem. Ino w jednej rzeczy zmylił świątobliwy profesor.
– Cóż takiego?
– Trzeba było ślubowanie choć w połowie spełnić i w bezżennym stanie do śmierci pozostać… Ha, darmo, wymigał się człek od piekła, niechże znosi czyściec. Macie ta jeszcze kapkę miodu, kumoter? Na zdrowie wam!
– I wam!
– I wam!
Wojciech odchrząknął, poskrobał się po głowie i westchnął.
– Wola boska; nie ma kącika, gdzie by nie było krzyżyka…
– Chyba do was się ta przypowiastka nie stosuje? Macie kobietę zdrową, pracowitą, spokojną; dobytek piękny, dzieci.
– Ot właśnie…
– Cóż takiego?
– Utrapienie z brzdącem…
– Wawrzuś?
– A ino.
– Stało mu się co? – spytał Piotr.
– Stać to mu się po prawdzie nic nie stało… ino jak Walanty do Jana z Kęt, tak ja do was obu przychodzę rady szukać.
– Ho, ho, mnie ta nie wzywajcie, chyba o Kondusię będzie chodziło – odezwał się ze śmiechem organista – ona moja chrześnica, do Wawrzka mi nic.
– Ee… wiadomo, że co dwie głowy, to nie jedna. Słuchajcież oba i powiedzcie, co się wam zda.
– Słuchamy pilnie. Wasze zdrowie, kumie!
– Ano tedy, żeby prawdę rzec, a nie zełgać, wielką mam troskę, bo mi cosi chłopaka urzekło.
– Ale, hale… nie może to być; któż by taki na ten przykład?
– Przecie na dziesięć mil wkoło ani jednej czarownicy nie uświadczy – powoli, z namysłem cedził Piotr. – Ostatnią wójt na Zaborówku tak rok pławić dawał, a potem ją gdziesi kajsi starościńscy do grodu na sąd powieźli. Od tego czasu nie słychać nic.
Читать дальше