- Musimy uciekać - warknąłem. - I to natychmiast.
- Dlaczego? - zdziwił się Sadko.
- Zaraz uniosą się w górę. Zawisną nad nami i wystrzelają jak kaczki -
wyjaśniłem.
- Nie uciekną - uspokoił mnie Sadko. - Maksym działa. Powinien już być na miejscu.
- Maksym?
Rozejrzałem się. Kozak zniknął, jakby się rozwiał w powietrzu. Musiał to zrobić, gdy ja leżałem pod końskim bokiem.
- Co on kombinuje? - zdumiałem się.
- Przecież przybył tu, by ich pozabijać - rzekł z uśmiechem konus. - Dobrze, że strzelali do nas, miał więcej czasu, by się podkraść.
Wyobraziłem sobie Kozaka, jak z szablą w ręce wskakuje do helikoptera, i zachciało mi się śmiać. To nie filmidło o wojownikach ninja. Przecież zabiją go, gdy tylko pojawi się na otwartej przestrzeni. Nie ma broni palnej, a wokół maszyny jest równy plac. Nijak podejść.
Borys skończył nabijać muszkiet. Złożył się do strzału. Flinta huknęła.
Chińczyk uchylił szerzej drzwi i znowu do nas walił, siedząc na fotelu.
- Twoja kula chyba nawet nie doleci - zauważyłem.
- Nawet jeśli nie, rozzłoszczę ich trochę - powiedział pogodnie olbrzym, ponownie nabijając swoją armatę. - I zwracam ich uwagę na nas, podczas gdy przyjaciel działa...
Sadko też wygarnął z jakiegoś samopału. Chińska kula uderzyła w kamień opodal naszego stanowiska i odbiwszy się rykoszetem, gwizdnęła nad moją głową.
Czytałem kiedyś o snajperach. Trzeba by przygotować sobie kilka zamaskowanych stanowisk ogniowych i regularnie zmieniać pozycję...
Jak to pięknie brzmi w teorii. Przyczajeni na przełęczy mogliśmy co najwyżej kryć się za martwym koniem. Kamienie leżące wokół nie nadawały się do budowy prowizorycznych szańców, były albo za duże, albo za małe. Zresztą jak tu sypać wały, gdy podniesienie wyżej głowy grozi jej odstrzeleniem?
Borys wygarnął ponownie z muszkietu. Tym razem Chińczyk naprawdę się przyłożył. Pierwszy pocisk uderzył w brzuch zabitej kobyły, drugi trafił w rondo kapelusza Sadki i zerwał mu go z głowy. Przyczajeni przeczekiwaliśmy ostrzał.
- Nie wychylać się - instruowałem szeptem. - Wstrzelał się w naszą pozycję.
Musimy się przesunąć w tył i w bok...
Poczołgaliśmy się. Ostrzał urwał się nagle. Wyjrzeliśmy ostrożnie. Helikopter oderwał się od ziemi. Poczułem straszliwy zawód. Zwiewali.
I nagle usłyszałem łoskot. Z zagajnika wypadł dziwny, ciemny kształt, a po chwili drugi i trzeci. Bolas. Bolas wykonane z kilkunastokilogramowych kamieni powiązanych długimi, cienkimi łańcuchami. Jedna wiązka głazów śmignęła obok maszyny, dwie kolejne trafiły w samą dychę.
Helikopter wydał dziwny dźwięk, po czym śmigło zatrzymało się z upiornym zgrzytem dartego metalu i urządzenie runęło ciężko na bok. Uszczypnąłem się, ale widziadło nie znikało. I naraz ogarnął mnie nieopanowany, histeryczny śmiech. Ten dzikus, ledwo co piśmienny Kozak, wychowany całe życie na stepie, zestrzelił właśnie chiński helikopter. Z katapulty. Z trzech katapult, które sklecił w zagajniku i starannie zamaskował.
Spryciula... Nie walił od razu, nie atakował bez sensu. Poczekał, aż oderwą się od ziemi, wiedział, że wtedy będą najbardziej podatni na ostrzał.
- Naprzód! - syknął konus, porywając muszkiet.
Popędziliśmy w dół. Na miejsce przybyliśmy oczywiście grubo za późno.
Maksym zrobił już swoje. Jeden Chińczyk spoczywał zaraz obok wraku zdekapitowany, drugi, cięty przez brzuch i ramię, bił piętami w agonii. Pozostał
ostatni.
- Zostaw, przesłuchać go trzeba! - krzyknął Sadko, widząc, że Maksym szykuje się, by wypatroszyć jeńca szablą.
Wyminąłem ich i wskoczyłem do kabiny częściowo zgniecionej maszyny.
Przekręciłem kluczyk w stacyjce. Ekrany i zegary kontrolne zgasły. To powinno uchronić nas przed niebezpieczeństwem eksplozji. Rozejrzałem się po wnętrzu, ciesząc oczy rozmaitym dobrem... I naraz zobaczyłem jeszcze jeden ekran. Płonęły na nim wściekłą czerwienią cztery chińskie znaczki. Poniżej przeskakiwały cyferki.
Shit ! Jedna cyfra, za nią dwie przeskakujące co chwilę. Minuty i sekundy?
Zaraz pieprznie!
- Uciekajcie, to wybuchnie - krzyknąłem do towarzyszy.
Pospiesznie przetrząsałem kokpit, wrzucając za pazuchę wszystko, co leżało w skrytkach. Rzuciłem raz jeszcze wzrokiem na wyświetlacz. Mniej niż minuta!
Wyskoczyłem ze śmigłowca i rzuciłem się do ucieczki. Sadko przywołał mnie gestem.
Skoczyłem za wielki głaz leżący na skraju zagajnika. Olbrzym stalowym chwytem przyduszał jeńca do ziemi. Trzydzieści metrów... Co oni tam wsadzili? Miałem nadzieję, że nie bombę atomową...
Pieprznęło, aż ziemia się zatrzęsła. Sadko chciał wyjrzeć, lecz przytrzymałem go uściskiem ręki. Nie myliłem się. Druga eksplozja, trzecia... Wreszcie wszystko ucichło.
Wiatr niósł do nas woń spalonej benzyny. Wyjrzałem ostrożnie. Z helikoptera został
krąg niewielkich kawałków metalu i szkła. Tylko silnik, dziwnym trafem prawie nietknięty, odrzuciło dalej.
- Chyba jest już bezpiecznie - powiedziałem - ale na wszelki wypadek siedźmy tutaj.
Stanąłem nad jeńcem. Wiedziałem, że taka rana brzucha jest śmiertelna. On chyba też to rozumiał. Patrzyliśmy sobie w oczy.
- Sługa łasicy, jeden z tych pętaków, którzy pracują dla Skrata - zidentyfikował
mnie.
Mówił po rosyjsku.
- Dlaczego to wszystko? - zapytałem w tym samym języku. - Dlaczego próbujecie nas pozabijać?
Milczał. Tylko wargi wygiął w uśmiechu. Nie wiem, czy dobrze odczytywałem wyraz jego twarzy, ale chyba okazywał nam w ten sposób pogardę.
- Umierasz - powiedziałem. - Masz prawdopodobnie krwotok wewnętrzny i inne obrażenia. Został ci może kwadrans. Ale kwadrans to bardzo dużo czasu, by poczuć ból tortur. A tak się składa, że mam pod ręką najlepszych fachowców w tej części Europy.
- Owszem, umieram. To bez znaczenia. Moja śmierć niczego nie zmieni.
Wygraliście niewielką potyczkę, ale to my wygrywamy wojnę. Ale nie doczekacie tego... My zresztą też nie... To było mi pisane: w tych czasach zginąć. Szkoda tylko, że z rąk tego dzikusa. - Spojrzał z niesmakiem na Maksyma.
- Jak to? - zdziwiłem się.
- Misja w czasie to skok w jedną stronę. Nie ma możliwości powrotu.
Wytłuczemy was i umrzemy tu w tych czasach.
- Chcę poznać prawdę!
- Prawdę? - Popatrzył na mnie z kpiną w oczach. A potem spoważniał nagle.
- Co... chcesz... wiedzieć...? - powiedział z wysiłkiem i przymknął oczy.
Z brzucha pociekło więcej krwi.
- Dlaczego planowaliście nas zabić? Czego szukacie w tej epoce? Skąd w ogóle się tu wzięliście!?
- Oko Jelenia - wyszeptał. - Musimy je odzyskać i dostarczyć im. A zabić was, bo tak trzeba. Służycie Skratowi.
- Wiesz o tym?
- Przywlekli go na Ziemię. Powiedział...
- Co?! Kto przywlókł?
- Istoty jego rasy. Na sąd. On... Zabijał całe cywilizacje, by kraść ich skarby.
Ziemia... Jak trup leżący w krzakach. Ciało przechodnia ograbionego na gościńcu...
Nie przewidział, że przeżyjemy. Nie przewidział, że mu się przyglądają.
- O czym ty mówisz?
- Pracujecie... dla mordercy własnego gatunku. Zabicie was jest sprawiedliwym odwetem. A my...
- A wy jesteście bandą ścierw. Nawet jeśli uważacie, że zabicie nas było usprawiedliwione, to po co wydusiliście gazem mieszkańców leprozorium? Czemu zabiliście Kozaka i jego żonę? Ile jeszcze trupów zostawiliście za sobą?
Zaczerwienił się jak panienka.
- Bezpieczeństwo misji tego wymagało. Nasz cel jest zbyt ważny, by ryzykować.
Читать дальше