- Wydaje mi się, że jednak tym razem jest inaczej - bronił się Artur. - Coś się zmienia. Zważcie, waszmościowie, że w Smalandii przed niespełna trzydziestu laty chłopi bunt podnieśli, by króla swego i wiary ojców przed lutrami bronić. Dziś kraina ta jest niemal bezludna. Po lasach jadąc, rozwaliska starych chałup znajdujemy, w nich kości pożółkłe się walają. Zamordowanych nie było nawet komu pogrzebać. Mija lat przeszło trzydzieści, od kiedy mieszkańcy Lubeki najechali i spalili kantor w Visby. Dziś miasto to nadal pełni ważną rolę w Związku, nadal zbierają się tam hansatagi, ale dzielnicy spopielonej ani wielu kościołów pochłoniętych przez pożogę do teraz nie odbudowano!
- Co chcesz nam przez to powiedzieć? - nastroszył się syn gospodarza.
- Że kiedyś farmy i wsie Smalandii tętniły życiem. Na polach tej krainy dojrzewało zboże, a łąki pełne były tłustych krów o wymionach spęczniałych od mleka. Dzisiaj pola zarosły lasem, a miast krów trawę sarny i jelenie skubią. Że kiedyś Visby lśniło niczym diament na falach Bałtyku. Dziś to nie miasto, ale na pół trup miasta! Kiedyś trzymało w swym ręku handel i czerpało z niego niebotyczne zyski. Kiedyś jego skarbiec srebro wypełniało po dach. Dziś mieszczan nie stać, by wypalone mury swych świątyń nowym dachem nakryć. Kiedyś na Gotlandii zbiegały się szlaki idące z Inflant ku Niderlandom. Dziś, płynąc tym szlakiem, do Gdańska czy Strzałowa raczej się zawija. Nic nie jest dane raz na zawsze. Dziś Gdańsk jest bogatszy niż kiedykolwiek w dziejach swych. Ale i jego upadek potrafię sobie wyimaginować!
Przy stole zapadło milczenie. Staszek w zadumie rozglądał się po wnętrzu. Ściany z tynkowanej cegły zawieszono dywanami. Obok drzwi, jakby na honorowym miejscu, wisiał niewielki arras ze sceną biblijną. Oba stoliki nakryto hartowanymi obrusikami. Lichtarze na świece lśniły ciepłą barwą polerowanego mosiądzu. Krzesła i fotele przykryto kilimkami lub poduszkami ze skóry. Miły pokoik...
- A co waszmość o tym powiesz? - jeden z młodych zwrócił się do Staszka. - Siedzisz jak puszczyk w dziupli, słuchasz, lecz milczysz. Widać słowa nasze rozumem rozważasz, by celną ripostą albo podsumowaniem nas ugodzić...
- Cóż - odparł Staszek. - Pan Artur ma wiele racji. Istotnie, nic nie jest dane raz na zawsze. Gdańsk jest od Visby w sytuacji lepszej, gdyż u ujścia Wisły leży. Rzeka to szlak dla flisu i spławiania towarów, tedy w tym miejscu znaleźć można wszelkie towary z Korony i Ukrainy, a także zapewne ze Śląska, Czech, Wołoszczyzny...
- Ha - ucieszył się lokalny patriota.
- Ale pomyślcie też i od drugiej strony. Gdańsk w delcie Wisły jest jak jabłko wiszące na końcu gałązki. Póki drzewo soki toczy, jabłko nabiera krągłości i koloru. Ale gdy ktoś Wisłę przetnie granicą celną, Gdańsk zmarnieje niczym jabłko uczepione usychającej gałązki. Nic nie jest dane raz na zawsze.
- Być to nie może - bąknął syn złotnika.
- Może - westchnął któryś z gości. - Prawdę mówi, aczkolwiek nie całą sytuację rozumem ogarnął. Istotnie Gdańsk na Wiśle wisi niczym jabłko na gałęzi, ale morze wokół jest dla niego tym, czym dla jabłka promienie słońca. One nadają owocom smaku i barwy. Gdy wojna jakaś żegludze zagrozi albo cieśniny duńskie zamknie, tak i Gdańsk marnieć będzie niczym owoc niedojrzały jeszcze w ciemności piwnicznej położony. Bywało tak przecież już niegdyś...
I będzie znowu, pomyślał Staszek. Nie minie kilkadziesiąt lat i zaczną się wojny ze Szwecją. A po rozbiorach w ogóle będzie bryndza, bo do miasta przestanie docierać spławiane z Rzeczpospolitej i Ukrainy zboże.
Spojrzał spod oka na drugi koniec pomieszczenia. Hela i Marta siedziały wśród innych dziewcząt i słuchały radosnej paplaniny. Jedna, szczupła szatynka, rzuciła na ławę kilka orzechów i usiadła z rozmachem. Chrupnęły głośno kruszone skorupki. Perlisty śmiech nagrodził pokaz twardości zadka.
Któraś z panienek głośno wyrażała zachwyt suknią Heli. Zielony jedwab, choć nadwerężony rozmaitymi przygodami, robił wrażenie nawet na córkach gdańskiej elity.
Fajnie być dziewczyną, westchnął w duchu Staszek. Sam bym tak chciał. Niczym się nie przejmować, niczym się nie martwić. Dyskutować o modach i strojach. Plotkować, bawić się, tkać, haftować. I niech mężczyźni odwalają całą brudną robotę...
- Mogę obejrzeć bransoletę waszmości? - zapytał syn złotnika. - Dobrą już chwilę patrzę na nią...
Staszek odpiął zegarek i podał mu.
- A niech mnie! Dobrze zauważyłem. Wszak to chronometr! Maciupki i fikuśny. I pięknej, niebywale delikatnej roboty. Czemu jednak w stal oprawiony miast w metal szlachetniejszy, który by urodę przedmiotu podkreślił?
- Bo to dla mnie nie klejnot, którym zazdrość i podziw chcę wzbudzić, jeno rzecz na co dzień przydatna - wyjaśnił.
Jubiler oglądał zegarek podniecony. Przyłożył do ucha.
- A na cóż ta cieniutka wskazóweczka, co tak chyłkiem tarcze obiega? - zainteresował się.
- By sekundy odmierzać. - Staszek zobaczył, że nie zrozumieli. - Jak godzina na sześćdziesiąt minut podzielona, tak minuta na sześćdziesiąt sekund.
- Na cóż komu tak drobniutkie ułamki czasu? - zdumiał się któryś z gości.
- Na przykład do pulsu mierzenia - wyjaśnił chłopak.
- Czy na mechanizm mógłbym okiem rzucić? - poprosił syn gospodarza.
Staszek wyszukał odpowiednie miejsce i podważył tylny dekiel. Widok drobniutkich trybików wprawił młodego złotnika w poważne zakłopotanie.
- Ależ to niemożebnie precyzyjna robota - szepnął. - Nie do uwierzenia wręcz. Gdybym na własne oczy tego teraz nie ujrzał... Jeszczem takiego nie widział.
Zamknął kopertę i z szacunkiem zwrócił przedmiot właścicielowi. Widać było, że jest pod ogromnym wrażeniem.
- Sprzedać go waszmość nie chcesz? - zaciekawił się. - Dam dobrą, naprawdę dobrą cenę.
- Mam tylko jeden i potrzebny mi, bo czas badać co chwila przywykłem... A jak jego wartość szacujecie?
- Kwota, która na myśl mi przyszła, tak znaczna, że wolę na głos jej nie wypowiadać. - Puścił oko. - O tym na spokojnie w cztery oczy kiedyś pomówimy. Teraz czas dziewczętom towarzystwa dotrzymać...
Anna pokazywała właśnie przyjaciółkom bransoletę wyłożoną na przemian niebieskimi turkusami i czerwonym koralem. Teraz dopiero Staszek miał okazję przyjrzeć jej się bliżej. Dziewczyna miała czternaście lat, choć wyglądała raczej na dwanaście. Pospolita twarz z pękatym noskiem, włosy wiły się w loki. Przypominała owcę... Niemal na każdym palcu miała gruby pierścień. W uszach wisiały kolczyki. Niedomytą szyję otaczał gruby złoty łańcuszek z okazałym medalionem. Staszkowi przypomniały się obrazki ruskich dorobkiewiczów obwieszonych złotem jak choinki. Dziewczyna ubrana była w sukienkę z czegoś w rodzaju aksamitu, wyszywaną małymi cekinami ze srebra i kolorowych kamyczków.
Szpan, pomyślał. Wystroiła się tak, żeby pozostałe panny aż skręcało z zazdrości.
- To brata mego robota - pochwaliła się, kręcąc bransoletą na nadgarstku. - Srebro w ogniu złocone.
- Złocone w ogniu? - zaciekawił się mimowolnie Staszek.
- To wielki sekret naszej profesji. - Dziewczyna dumnie uniosła podbródek.
- Taki tam sekret - uśmiechnął się krzywo jej brat. - Trza złoto na drobniutki pyl zetrzeć i z rtęcią rozprowadzić, amalgamat tworząc. Taką pastą przedmiot się pokrywa, a gdy w ogniu go wyprażymy, złoto do metalu przylgnie, zaś rtęć spłonie, jeno pył rudy po sobie zostawiając. Potem wypolerować powierzchnię wystarczy.
Jego siostra zrobiła minę pełną świętego oburzenia.
Читать дальше