„Jeszcze kawałek, przystanek przed autostradą, a potem znajdę to miejsce i będę czekać. Ciekawe, jak długo. Marysia dowiedziała się, że on jeździ tędy we wtorki. Jeśli będę mieć szczęście, to doczekam się go za kilka godzin”, myśli Ewa.
Johnny Depp, ciemnowłosy chłopak z zielonego renault („Wojtek?”, myśli niepewnie Ewa), był kierowcą tira, który co wtorek przejeżdżał tędy w drodze z Rosji do Zielonej Góry, ku drugiej granicy, a przystawał właśnie tutaj, w jednym z przydrożnych moteli, które rozkwitły jak chwasty wraz z rozbudową autostrady. „Dlatego jeżdżą do naszej dyskoteki, bo mają blisko”, tłumaczyła Marysia.
Tak, to nie była prawdziwa autostrada, skoro swobodnie można było wędrować jej skrajem. Ewa widziała w telewizji prawdziwe trzypasmowe i dwukierunkowe trakty, pełne wiaduktów, ślimacznic, z szerokim pasem trawy lub z betonową przegrodą pośrodku i wysokimi barierami wzdłuż granic. Nie było tam zbyt wielu barów czy moteli, a tylko z rzadka rozsiane, lśniące stacje benzynowe. I nie stały przy nich tirówki.
Tirówki też zobaczyła pierwszy raz, dotąd słyszała o nich w telewizji. Stały wzdłuż autostrady, nieznośnie kolorowe i rozstawione prawie tak równomiernie jak drzewa. Co drugie, co trzecie auto zwalniało na ich widok – i Ewa zrozumiała, że w tej feerii kolorów jest metoda: tirówki musiały przebić upierzeniem jarmarczne reklamy. Przechodziła koło nich najpierw zaniepokojona, a potem spostrzegła, że ich wrogie spojrzenia obojętnieją, a nawet łagodnieją, na widok jej brzucha.
– One nie są złe, nie bój się. Robią, co muszą, widocznie ktoś to musi robić – szepnęła swemu brzuchowi i dodała po namyśle: – Skoro jest taki zawód, ktoś powinien go wykonywać.
– Jak zgubiłaś mężusia, to tu go nie znajdziesz – powiedziała jedna z dziewcząt tonem pozbawionym agresji i Ewa uśmiechnęła się do niej.
Teraz dopiero dostrzegła to, czego nie było widać z autobusu: niektóre z tych barów i knajpek były sklecone byle jak, z surowego, ledwo oheblowanego drewna, z innych obłaziła stara, byle jak położona farba. Napisy reklamowe ogłaszające „Bar Nonstop”, „Minibar”, „Cafebar”, karczmę „Całusek” lub „Saloon Johnny Nevada” i zachwalające taniość firmowych dań były wykonane po amatorsku, byle jak, zawierały ortograficzne błędy lub kusiły klientów kiczowatym rysunkiem cycatej dziewczyny o wyszczerzonych w uśmiechu zębach. Autostrada meblowała się chaotycznie, choć z energią, jak niezdecydowany posiadacz domu, którego pokoje zapełniają przypadkowo kupione antyki, nowoczesne „dizajnerskie” meble, zużyte rupiecie zgarnięte z wysypiska, a jarmarczność i wielkomiejskość współżyją tu ze sobą jak bliźniaczy bracia.
Autostrada śpiewała głosem setek trąb i trąbek, grała koncert pełen dysonansów i zgrzytów.
– Śpij, nie słuchaj tego, nie warto – powiedziała Ewa.
Motel „Tir Nonstop” nie wyglądał inaczej niż jego sąsiedztwo – ani lepiej, ani gorzej. Otoczony był ogrodzeniem z gipsowych, gotowych elementów, miał szeroki, wybetonowany podjazd i wielki, zatłoczony parking.
Tiry, które tam stały, w pierwszej chwili wydały się Ewie podobne do siebie i przeraziła się, że nie rozpozna tego, którego szuka. Dopiero wpatrując się w te mechaniczne potwory, zauważyła, że różnią je nie tylko numery rejestracyjne, napisy z boku kabin, ale i kolory plandek lub karoserii.
– Tir, którym jeździ Wojtek, jest jaskrawożółty. A on wozi ze sobą maskotkę, takie japońskie wiatrowe dzwonki, nie wiem, jak to wygląda, ale podobno jak patyki. Te dzwonki wiszą na przedniej szybie – mówiła Marysia.
Niemal we wszystkich kabinach potężnych maszyn dyndały maskotki, zawieszone na sznurkach, wstążkach, łańcuszkach; były to głównie pluszowe zabawki, krzyże lub obrazki Matki Boskiej w jaskrawych kolorach.
Wspinała się na stopnie wysoko zawieszonych kabin, by do nich zajrzeć, ale wiatrowych dzwoneczków nigdzie nie było. Wiedziała, jak wyglądają, widziała je w telewizyjnym programie o feng shui, chciała je kiedyś kupić matce na Gwiazdkę, ale uświadomiła sobie, jak bardzo nie pasowałyby do ich domu. „Ciekawe, dlaczego on je wozi? Może dała mu je jakaś dziewczyna?”, zastanowiła się przelotnie, dziwiąc się równocześnie, ile rzeczy można upchnąć w kabinie tira, by stworzyć namiastkę jeżdżącego domu.
– Co ty tu robisz? – usłyszała za sobą męski, zirytowany głos. – Panienki puszczamy tylko z kierowcą, nie mogą same się szwendać, tu nie bajzel, tylko motel.
Odwróciła się. Wzrok mężczyzny szybko ześlizgnął się z jej twarzy na brzuch, a zaraz potem na ręce; choć nie dostrzegł obrączki, wyraz jego twarzy złagodniał.
– Jeśli gonisz alimenty, to nie u mnie – powiedział spokojnie, lecz stanowczo. – Nie mogę tracić klientów. Klient musi czuć się u mnie bezpiecznie, rozumiesz?
– A mogę posiedzieć przed barem? – spytała. Wzruszył ramionami, a tatuaż na jego piersi wykonał dziwny, smoczy taniec.
– Nie wiem, nie wiem, twoja sprawa, nie moja – stwierdził obojętnie.
Siedziała na skraju autostrady i patrząc na pędzące samochody, zastanawiała się, jak mogła zachwycić się kiedykolwiek tamtym zielonym renault. Mechaniczne, kolorowe pudła śmigały tu podobne do siebie, dziwnie niezgrabne, brzydkie, smrodliwe, pełne nieprzyjemnego warkotu.
– Wiesz co? – powiedziała półgłosem do swojego brzucha. – Tylko ludzie mogli stworzyć coś tak nieporadnego. Całkiem inaczej wygląda spadająca gwiazda. Ryba pływająca w jeziorze. Ptak lecący w powietrzu. Ładniejsze są pociągi, bo przypominają gąsienice, samoloty – bo wzorowane są na ptakach; łodzie, bo naśladują ryby. Dlaczego ludzie licytują się, czyje z tych pudeł jest droższe i lepszej marki, dlaczego siedząc w nich, czują się lepsi od innych, skoro jadąc nimi, wydalają najgorsze zapachy świata, a wysiadają niezgrabni i spoceni, w pomiętych ubraniach, przesiąknięci paskudną wonią spalin?
Pomyślała o balonach, o których uczyła się Złotko i zrobiło jej się żal, że Ono przyjdzie na świat pozbawiony ich lekkości i dumy, zapchany kolorowym żelastwem zapełniającym ulice wielkich metropolii, a nawet jej niewielkiego miasta.
– Masz jeszcze cztery miesiące spokoju – powiedziała swojemu brzuchowi. – Przez cztery miesiące będę cię chronić przed tym światem, nim go zobaczysz, gdy już wyjdziesz ze mnie. Niekiedy coś przemilczę, a czasem upiększę, ale uprzedzam cię, że to, co ujrzysz, nie zawsze będzie łatwe do przyjęcia. I wtedy już samo będziesz musiało szukać tej lepszej strony i może ją znajdziesz, bo ona jest. Musi być.
Zamknęła oczy i wyobraziła sobie, jak Ono usiłuje drzemać, budzone co chwila hukiem przejeżdżających aut. Wiedziała, że drzemie, gdyż nie poruszało się, zatem spało, spokojne i ciche, z zaciśniętymi piąstkami.
Spokojne, ciche, z zaciśniętymi dłońmi:
„Dłonie pięciomiesięcznego płodu są już na tyle sprawne, że potrafią mocno się zacisnąć, jakby chciały cos’ schwytać. Być może ten gest wyraża jakieś emocje. W ogóle płód jest już bardzo aktywny. Potocznie mawiamy, że kopie, ale naprawdę jego ruchy są bardziej złożone. Ma około dwudziestu pięciu centymetrów, waży około trzystu, trzystu pięćdziesięciu gramów. Jego rączki i nóżki są już prawidłowo rozwinięte. Na główce zauważyć można pierwsze włoski. Pojawiają się brwi i rzęsy. Rozwijają się też kości szczękowe. Dziecko jest dosyć chude, ponieważ pod jego skórą nie ma dostatecznie rozwiniętej tkanki tłuszczowej. A jednak w tej skórze są „już gruczoły potowe. Jego czkawkę matka odczuwa jako rytmiczne, delikatne pukanie. Czkawka pojawia się, ponieważ dziecko łapczywie pije wody płodowe”.
Читать дальше