Ewa stoi nieruchomo, patrząc na swój spakowany plecak i myśli:
„Ono… Gdzieś w przyrodzie są samice, które pożerają samca po stosunku, uczyłam się o tym na biologii, ale byłam marną uczennicą, więc nie wiem, jak te stworzenia się nazywały, a zresztą to nie ma znaczenia. Są też w przyrodzie czułe matki pożerające własne dzieci. Robią to z miłości, bo obawiają się, że te dzieci są zbyt słabe do życia. A wśród ludzi są samice, które pożerają same siebie, bo nie mogą dać sobie ze sobą rady. Moja mama jest tymi wszystkimi samicami równocześnie i nie chcę, nie mogę być kiedyś taka jak ona. Ono, ratuj mnie, tylko ty możesz sprawić, że będę inna, musisz być tylko mocniejsze i mądrzejsze niż ja.
Ono… Obiecuję ci w zamian, że nie będę cię mieć, ale będę z tobą, a to są dwie różne rzeczy. Nie wiem, jak to ma wyglądać w normalnym, codziennym życiu, ale wiem, jak wyglądać nie powinno, więc może się tego nauczę…”
Ewa bierze plecak, zarzuca go na ramię i schodzi na dół. W kuchni ryczy Presley. Matka, stojąc plecami do drzwi, porusza się do taktu, kołysząc szerokimi biodrami.
– Wyruszam – mówi Ewa.
– Rób zawsze tak, jak podpowiada ci serce – szepcze nagle Teresa, ale głos jej się łamie, a Presley go zagłusza, więc córka tego nie słyszy. Wyciąga tylko rękę i głaszcze plecy matki, myśląc o tym, że biustonosz wpija się jej w tłuste ciało, żłobiąc głębokie fałdy i że wygląda to paskudnie, zwłaszcza gdy nosi się obcisłe sweterki. „Jeśli kiedyś będę mieć pieniądze, kupię jej ładny, luźny sweter. Niebieski”, myśli Ewa i mówi głośno:
– Wrócę. Nie wiem kiedy, ale wrócę. Nie wyrzucaj mnie, gdy wrócę sama.
„Nigdy nie opuściłam tego obrzydliwego miasta, choć zawsze chciałam to zrobić. Nie wyszłam za mąż za tego, kogo kochałam i nawet nie wiem, czy w ogóle ktoś taki był. Nie wiem, kiedy moje córki postawiły pierwsze kroki i jakie wypowiedziały pierwsze słowo. Nigdy nie wygrałam w totka i na pewno nie wygram. Już zawsze każdy mój dzień będzie taki sam jak ten, co minął wczoraj, a przecież mam dopiero czterdzieści… nie, czterdzieści jeden lat. Gdyby ktoś mnie objął i powiedział: «ale ja cię kocham». Gdyby…”, myśli Teresa, a potem patrzy przez łzy na Ewę i wybucha: – Chyba nie wyjdziesz w takim stroju! Za oknami rozkwita maj i trwa jeden z tych gorących, niemal letnich dni. Ewa ma na sobie minispódniczkę i krótki, opięty podkoszulek. Zaokrąglony brzuch ledwie mieści się w spódnicy, a pomiędzy paskiem i dołem podkoszulka widać kawałek jasnej, napiętej skóry.
– W jakim stroju? – pyta.
– Do cholery, włóż coś na TO, jakiś trencz albo luźny sweter, przecież każdy zobaczy, że jesteś w ciąży!
– A nie jestem? – mówi Ewa, przechodząc do holu i drzwi wyjściowych.
Teresa chowa się za firanką („Trzeba by ją uprać, już wiosna, kurz włazi mi do nosa”, myśli mimochodem) i patrzy za córką. Po drodze Ewa wymija listonosza i Teresa nerwowo odchyla firankę. Ale listonosz idzie dalej, nie zatrzymując się koło ich domu. „I znowu nic nie przyszło z «Milionerów». Jak oni tak mogą”, myśli z goryczą i powraca wzrokiem do córki.
Zamiast iść chodnikiem, Ewa wchodzi na jezdnię i idzie jej środkiem, rozglądając się gniewnie dokoła.
– Patrzą na nią. Wszyscy na nią patrzą – stwierdza z wściekłością Teresa.
„Patrzą na mnie”, myśli Ewa. „Patrzą ukradkiem, zza firanek, jak mama, albo wręcz przeciwnie: otwierają szeroko okna, opierają o parapety tłuste cielska i wpijają wzrok w mój brzuch. Odwracają głowy w głąb mieszkań i wołają do mężów, do dzieci, do sąsiadów: «widzicie tę gówniarę? Ale się doigrała!» Słyszę was. Słyszę. I mam was w dupie. Tak, pokażę wam wszystkim, że Ono jest. Bo jest. I że się go nie wstydzę. Ono, słyszysz? Nie wstydzę się ciebie”.
Drzewo pod oknem domu doktora jest teraz zupełnie inne. Czarne gałęzie zasłania bogactwo szerokich liści i białych kwiatów. Drzewo śpiewa tak, jak każe mu wiatr, cicho, melodyjnie, a na kwiatach przysiadają brzęczące pszczoły.
– …jednak kasztan – mówi głośno Ewa i uśmiecha się. – Ono, to jest drzewo, którego nigdy nie miałoś zobaczyć, jak kwitnie. Miałoś nigdy nie dowiedzieć się, czym ono jest. Jest kasztanem. Wtedy gdy już wyjdziesz ze mnie na świat, te białe kwiaty zmienią się w kolczaste zielone jeże i powoli będą spadać na ziemię, pękając. Gdy się je rozłupie, wypadnie brązowy, gładki i ciepły owoc. A pod brązową skórką jest wnętrze kasztana. Białe, soczyste, podobno słodkie. Urodzisz się dzięki kasztanom i chcę, żebyś było do nich podobne. Ukłuj, gdy dotknie cię ktoś, kogo nie chcesz i nie lubisz. Pokaż miękką, ciepłą skórę, pozwól jej dotknąć i ją pogłaskać, gdy stwierdzisz, że ktoś jest dobry i go lubisz. Ale wnętrze zawsze zachowaj tylko dla siebie i dla niewielu ludzi, którym zaufasz, bo na pewno są gdzieś tacy, tylko trzeba ich znaleźć. Ja jeszcze ich nie znalazłam, ale może…
– O, to ty – Ewa słyszy czyjś głos za plecami. Odwraca się i widzi żonę doktora. Schludna, szczupła, bezwiekowa (dla Ewy każdy, kto przekroczył czterdziestkę, jest bezwiekowy lub stary). Elegancka, gdyż prawie nie widać, co ma na sobie („Gdybym była bogata, być może chciałabym, żeby wszyscy widzieli w co jestem ubrana. A może nie, lepiej nie, bo wtedy człowiek jest mniej ważny niż jego ubranie”, myśli Ewa). Wzrok kobiety ześlizguje się na brzuch dziewczyny, potem wraca do jej twarzy.
– To będzie chłopiec czy dziewczynka? – pyta.
– Nie wiem – mówi Ewa.
– Dziś każdy wie. Wystarczy USG i zaraz ci powiedzą.
– O, nie! – woła Ewa z urazą. – Przecież Ono chce mi zrobić niespodziankę!
Kobieta przygląda się jej uważnie.
– Uciekłaś wtedy – mówi, a w jej głosie nie słychać ani pytania, ani stwierdzenia, raczej namysł.
Ewa odwraca głowę w stronę kasztanowca i myśli buntowniczo: „Nie będę się jej tłumaczyć”. Kobieta patrzy w ślad za wzrokiem dziewczyny:
– Też lubię to drzewo. Codziennie widzę je z okna. Cały rok. Oglądam wszystkie fazy jego narodzin, rozkwitania, dojrzałości i śmierci. Kasztany kojarzą mi się z dziećmi…
Początkowa nieufność i niechęć Ewy ustępuje miejsca zaciekawieniu.
– Pani też? – pyta odruchowo.
– Gdy przychodzą do męża sterane, zmęczone kobiety, zawsze mi ich żal. One nawet by chciały mieć to dziecko, ale już nie mają siły. Gdy przychodzą takie dziewczyny jak ty… Nie uciekaj, przecież nie wiesz, co chcę powiedzieć! – podnosi głos doktorowa.
– …bo pani nic nie wie – mówi gniewnie Ewa.
– Wiem. Mąż mi mówił. Nie bój się, nikomu nie powiem. Wiem, co w takim miasteczku jak nasze gadaliby o zgwałconej dziewczynie. Właśnie o niej, nie o gwałcicielach. Ale gdy przychodzą takie dziewczyny jak ty, to ja od razu myślę o tym, jak niesprawiedliwy jest świat. Bo my nie możemy mieć dzieci…
– Z czyjej winy? – dopytuje się Ewa odruchowo.
Kobieta patrzy na nią spokojnie:
– Nie ma w tym niczyjej winy, jest czyjeś nieszczęście. Ja i mój mąż nie możemy mieć dzieci i chcieliśmy je adoptować. Dwójkę. Ale okazało się, że jestem chora na stwardnienie rozsiane. Mogę żyć z tym długo i być wystarczająco sprawna, aby wychować nie dwoje, ale nawet czworo dzieci. Ale wszystkie komisje odrzucają nas jako potencjalnych rodziców właśnie z powodu mojej choroby. Czy rozumiesz coś z tego?
– I pani myśli, że takie dziewczyny jak ja… – zaczyna Ewa gniewnie, ale kobieta znowu jej przerywa:
Читать дальше