– …że mogłyby urodzić i dać to dziecko takim jak my, poza wszelkimi urzędami, paragrafami i tym cholernym prawem.
Ewa milknie.
– Więc ja tylko chciałam ci powiedzieć, że gdybyś nie wiedziała, co zrobić, gdy je urodzisz, gdybyś miała jakieś kłopoty, no to…
Ewa patrzy na nią z namysłem:
– Gdybym nie wiedziała, czy je chcę i czy podołam? – pyta.
– Tak. Wtedy zawsze możesz przyjść.
Stoją i niby patrzą na kasztan, a niby na siebie. Naprawdę każda patrzy w siebie.
– Ilu dziewczynom pani to proponowała? – pyta Ewa po chwili.
– Paru. Może pięciu?
– Żadna nie przyszła?
– Żadna.
– Myśli pani, że pokochały swoje dzieci i…
– Nie wiem. Tak byłoby najlepiej. Ale bywa różnie. Najczęściej one poznają w końcu tego właściwego mężczyznę, a on mówi, że nie chce cudzego dziecka.
– I co wtedy? – pyta Ewa.
– Czteroletniego Michałka z Warszawy matka i jej kochanek utopili w Wiśle. Umierał przez całe dwieście czterdzieści sekund. Skąd wiesz, co ty kiedyś, za kilka lat…
Ewa odwraca się na pięcie i szybko odchodzi. „Po co ona mówi takie straszne rzeczy, przecież Ono słyszy… a może śpi, może nie słyszało? i czy ja wiem, co zrobię kiedyś, za kilka lat? Wiem? Nie wiem?”, myśli, przyśpieszając kroku. Ale jeszcze raz się ogląda: doktorowa, szczupła i schludna, wciąż stoi pod drzewem i za nią patrzy.
„Ona myśli o tych wszystkich niemowlętach, które wyskrobał jej mąż i które mogłyby być jej dziećmi. Mogłaby nosić je na rękach, ubierać w najpiękniejsze ciuszki, nucić im kołysanki, robić pamiątkowe zdjęcia do rodzinnego albumu. Mogłaby opowiadać im bajki, uczyć je, jak trzymać w ręce kubek z mlekiem i śpiewać piosenki. Gdyby to było takie proste, wtedy każda, która nie chce dziecka, mimo to by je rodziła, bo za drzwiami już czekałaby matka, która go pragnie i stworzy mu prawdziwy dom. Ale to nie jest tak… Nie tak. One je rodzą i wyrzucają na śmietnik, albo je rodzą i nienawidzą za to, że przyszły na świat i zniszczyły im życie. Oddają je do domu dziecka… Gdyby to było takie proste, ale nie jest i pewnie nigdy nie będzie”.
Ewa wsiada do autobusu. Przez mętne szyby przygląda się swojemu miastu. Brud wypełzł na ulice razem z wiosną i nawet reklamy nie są w stanie go ukryć. Przeciwnie – nieliczne jaskrawe billboardy i plakaty odbijają kontrastowo od poszarzałych ścian.
Autobus mija ostatnie zabudowania i mozolnie wspina się pod górę. Ewa odwraca głowę. Miasto rozpościera się teraz przed nią jak japoński wachlarz, wtulone w wypukłe, zielone wzgórza. Bloki skryły się gdzieś w wysokich drzewach i widać tylko zmytą deszczami czerwień dachów, spatynowaną zieleń kościelnych wieżyczek i wąskie okna odbijające promienie słońca. Zza jednego ze wzgórz wychyla się nagle kręty pasek niebieskiej rzeki, przeciętej na pół starym, drewnianym mostem.
„Ależ to ładne miasto”, myśli zdziwiona Ewa. „Dlaczego wszyscy mówią, że jest brzydkie? Dlaczego go nie lubimy? Czemu pragniemy stąd uciec? Dlaczego zawsze wydaje się nam, że tam, gdzie nas nie ma, jest piękniej i lepiej?”
Autobus wspina się coraz wyżej, ku autostradzie, od której stłumiony hałas już dobiega przez uchylone okna.
Autostrady:
podobno kiedyś w ogóle ich tutaj nie było, jak opowiadała babcia Irena. No, była jedna, jedyna, legendarna, pod Wrocławiem. „Poniemiecka”, mówiła babcia. Babcia Irena znała Polskę, gdyż jeździła z synem wszędzie, gdzie koncertował. „Nie było cię wtedy na świecie”, mówiła małej Ewie. Tata koncertował we fraku – prawdziwym fraku, własnym, uszytym na miarę przez przedwojennego krawca. Sprzedali go, gdy było pewne, że już nigdy więcej nie wyjdzie na żadną estradę. „Komu sprzedaliście?”, pytała Ewa. „Badylarzowi”, mówiła matka i zaraz dodawała: „Ale on już nie jest badylarzem, tylko biznesmenem”. Co robił badylarz? „Hodował warzywa w szklarniach”, wyjaśniała Teresa. „A biznesmen?”, pytała Ewa. „Też hoduje warzywa w szklarniach, ale jest ich więcej i są inne. Nie tylko pomidory, pietruszka i marchew, lecz także brokuły, cukinia, bakłażany i melony. Weź jakieś kolorowe pismo i poczytaj. Dziś mało kto daje przepisy na marchewkę z groszkiem, to dobre dla jakiejś garkuchni, jest za to cukinia z bakłażanem, awokado, brokuły. Bakłażan czy melon są eleganckie, a marchewka nie”, ekscytuje się Teresa, która wprawdzie ich nie kupuje, gotuje wciąż mrożoną marchewkę z groszkiem, ale swoje wie. Wchłania wszystkie porady z kolorowych pism, bo wciąż nie traci nadziei, że kiedyś jej się przydadzą. Kiedyś.
Ewa nadal nie pojmuje różnicy między badylarzem a biznesmenem, za to może wyobrazić sobie krainę bez autostrad. Gdy chodziła do szkoły podstawowej, pojechali raz do Krakowa, aby obowiązkowo zwiedzić Wawel i autobus toczył się powoli wąską, pełną zakrętów drogą. Zapadał zmierzch i Kraków wyskoczył tuż za jednym z zakrętów, ale trudno było uchwycić granicę pomiędzy miejscem, w którym się zaczynał i tym, gdzie się kończył. „Gdy jechaliśmy kiedyś z Janem autostradą do Amsterdamu, miasto błyszczało z daleka tak, że wydawało się, iż rozciąga się nad nim wielka, różowa kopuła pełna światła. Myślałam, że jestem gdzieś w kosmosie i zbliżam się do obcej, nieznanej planety. A autostrada grała silnikami samochodów jak cała orkiestra. I brzmiała jak Wagner”, opowiadała babcia Irena.
Kilka lat temu do miasta dotarła wieść o budowie w pobliżu autostrady i wznieciła sprzeczne emocje. „Boże, żeby zbudowali ją tak blisko, bliziutko nas, najlepiej, żeby przecięła miasto na pół, wtedy wreszcie zaczęłoby się tu jakieś życie”, mówiła podekscytowana Teresa. Jan nerwowo śledził we wszystkich gazetach doniesienia o tej budowie i pewnego dnia z ulgą powiedział przy obiedzie (makaron z pomidorowym sosem, odgrzewany z poprzedniego dnia): „Autostradę wytyczają obwodnicą i nas ominie”. Ewa nie wiedziała, czy ma się tym martwić, jak matka, czy cieszyć, jak ojciec. „Nie jest dobrze mieszkać przy autostradzie”, powiedziała babcia Irena. „Dobrze jest mieszkać u celu autostrady albo daleko od niej”.
Ewa zobaczyła tę nową autostradę, gdy chodziła do liceum. Wybrały się z paroma koleżankami do krakowskiego kina, na Titanica. Pieniądze na tę wyprawę dała jej babcia Irena, mama jak zwykle nie chciała. „Myślisz, że na poczcie zarabiają kokosy? a Titanica pokażą w naszym kinie za jakieś pół roku”. Titanica rzeczywiście pokazali i mama wróciła do domu rozszlochana. „Ach, ten DiCaprio…” wyjąkała, wyciągając z torebki kolejne chusteczki higieniczne. „Ten okręt naprawdę zatonął, a razem z nim 1500 osób, a DiCaprio wciąż żyje”, zauważył ojciec, ale matka tylko machnęła ręką. „Tragedia jakiegoś okrętu nie byłaby nic warta, gdyby nie ta wielka miłość, a ty jak zwykle nic nie rozumiesz, gdy w grę wchodzą prawdziwe uczucia”, stwierdziła. Ewa usiłowała wyłuskać spoza romansu dramat niezatapialnego transatlantyku, ale DiCaprio i Kate Winslet skutecznie jej w tym przeszkadzali.
Autostrada wyglądała całkiem inaczej niż w opowieści babci. Nie grała jak orkiestra silnikami samochodów. Te silniki huczały, wyły, warczały i Ewa nie słyszała w nich żadnej przyjaznej melodii. Wielkie tiry wymijały rozklekotany autobus i wtłaczały do środka duszący zapach spalin. Miasto nie wyglądało z oddali jak świetlista, różowa kopuła i nadal, mimo wielkiej, kolorowej tablicy z napisem „Kraków wita”, Ewa nie wiedziała, w którym miejscu on się zaczyna. Za to czuła się jak w gigantycznym garażu. Jej mętne, choć piękne wyobrażenie o autostradzie uratował kierowca autobusu: „To nie jest prawdziwa autostrada, tylko zwykła dwupasmówka”, powiedział z pogardą. „To dobrze”, pomyślała wtedy Ewa. „Może znajdę się kiedyś na prawdziwej autostradzie, we własnym szybkim aucie i jego silnik przyłączy się do tej orkiestry, o której mówiła babcia Irena”. Słuchając muzyki, dobiegającej z zamkniętego pokoju ojca, Ewa zastanawiała się niekiedy, który z utworów byłby podobny do szumu silników. „Na pewno nie Bach. I nie Debussy”, stwierdziła. Wagnera jeszcze wtedy nie rozróżniała, mimo że trudno byłoby go pomylić z kimś innym w jego próżnym patosie.
Читать дальше