Złotko:
babcia kapeluszowa, matka Jana, choć jeszcze nie przekroczyła sześćdziesięciu pięciu lat, po śmierci męża zaczęła starzeć się tak szybko, że dostrzegli to sąsiedzi. „Mamusia znowu zostawiła odkręcony gaz i wyszła, na szczęście ludzie poczuli”, raportowała sąsiadka, telefonując do Teresy. „Wzywaliśmy straż pożarną, bo mamusia spała, a tam na piecu garnek się palił i dymu było tyle, że zaczadziłaby się, biedna kobieta, ale sąsiad zaalarmował”, donosiła inna. „Pana matka nie umiała trafić z kościoła do domu. Odprowadziłem biedaczkę…”, donosił telefonicznie dawny znajomy rodziców Jana. „Coś musicie zrobić z panią doktorową, bo kobieta mądra i w ogóle, ale stanowi zagrożenie dla całej kamienicy”, informował usłużnie inny sąsiad, gdy przyszli odwiedzić babcię Irenę.
Teresa widziała popłoch w oczach Jana, gdy dochodziły do nich kolejne wieści, ale choć nic już nie miała przeciw babci Irenie, obojętnie przyjmowała zaniepokojenie sąsiadów. Wciąż tkwiły w niej słowa jej matki: „Ona nami gardzi. Ona się wywyższa. Też mi jaśnie pani, z nosem zadartym do góry, a niby w czym ona od nas lepsza? Gdybyś miała z nią mieszkać, to weszłaby ci na głowę i słowa byś nie mogła powiedzieć we własnym domu”.
Teresa miała świadomość, że jej matka jak zwykle widzi niebezpieczeństwo nie tam, gdzie ono jest naprawdę. Teściowa nie tyle jej nie lubiła, ile patrzyła na nią tak uważnie, jakby chciała przeniknąć na wylot, a co gorsze, Teresa czuła, że jej się to udało. „Ona wie”, myślała, zanim jeszcze zdarzył się wypadek z ręką Jana. Niechęć Teresy do teściowej rosła więc z upływem czasu. „Ona wie”, powtarzała sobie, choć nie określała nigdy tego, co teściowa wie.
Teresę już dawno niepokoiła myśl, że będą zmuszeni wziąć teściową pod opiekę, a zatem zabrać pod swój dach z tego dużego, opustoszałego mieszkania w starej kamienicy przy rynku, zwłaszcza że chciała je odzyskać dawna właścicielka. A potem przyszedł wylew, z którego matka Jana wprawdzie wyszła dość szybko, ale już nie ta sama. Już wtedy wymagała opieki.
„Nie zniosę jej obecności w naszym domu”, myślała wówczas Teresa, wyobrażając sobie uważne spojrzenie teściowej, które będzie ją prześladować dniem i nocą. „Wciąż będę się czuła winna, choć nie zrobiłam nic złego”, powtarzała w myślach, zastanawiając się nad uniknięciem lub odwleczeniem tego nieuchronnego momentu. „Jan nic mi nie powie, tylko będzie czekał. A pewnego dnia nie wytrzymam tego oczekiwania i będę musiała mu powiedzieć: «tak, bierzemy ją do nas…»„
Sama nie wiedziała, kiedy i jak wpadło jej do głowy rozwiązanie. Jan jeszcze wówczas sypiał razem z nią, w ich małżeńskiej sypialni, choć oba łóżka już były oddzielone; każde stało pod inną ścianą, zamiast koło siebie, co Teresa tłumaczyła prosto i przekonująco: w pokoju było teraz więcej miejsca.
Tamtej nocy, tuż po zgaszeniu światła, Teresa niemal z nieśmiałością (czego nie rozumiała) weszła do łóżka męża zamiast do swojego i objęła go pełnym, pulchnym ramieniem.
– …kiedyś było nam razem dobrze, prawda? – szepnęła.
Jan znieruchomiał. Objął ją, mimo że prawie zapomniał, jak to się robi – i zapomniał dotyku jej ciała. Potem się zdziwił, jak bardzo jest miękkie (kiedyś było smukłe, twarde, elastyczne) i jak strasznie jest go dużo (niegdyś Teresa była szczupła i wiotka).
„Teraz jest kobietą rubensowską”, pomyślał odruchowo i uprzytomnił sobie, że zawsze uwielbiał gotyckie postaci kobiece, kruche i smukłe, lubił też dziwne dziewczyny Mondriana przypominające wykrzykniki. Nie znosił tłustych, różowych i dojrzałych kobiet Rubensa. W pierwszym odruchu miał ochotę wstać i uciec.
Został jednak.
Teresa obejmowała go i tuliła i miał uczucie, że tonie, „Duszę się”, pomyślał z lękiem, ale dobrowolnie w niej zatonął, myśląc cały czas o wiotkiej Teresie sprzed lat i o tym, jak długo nie dotykał kobiecego ciała. „Nawet gdy go za dużo, jest piękne i gładkie jak muzyka Saint-Saënsa”, myślał, ostrożnie badając dotykiem, do jakiego stopnia Teresa się zmieniła.
Matka nadal zapominała zamknąć gaz, dwa razy zalała sąsiadów z dołu i raz wyszła z mieszkania bez klucza, zatrzaskując drzwi. Otwierali je z pomocą ślusarza, w asyście ciekawskich sąsiadów. A potem Teresa oznajmiła:
– Jestem w ciąży. Będziemy mieli drugie dziecko. To zdanie najpierw go olśniło. Nie spodziewał się już niczego od życia, a tymczasem życie dawało mu coś tak cudownego jak drugie dziecko. Kolejne zdanie Teresy spowodowało jednak, że poczuł się nagi i bezbronny, jakby pozostawiony z dala od domu, gdzieś na mrozie, mimo że była właśnie pełnia lata:
– Teraz musimy wspólnie zdecydować, czy weźmiemy do siebie twoją matkę, czy pozwolimy sobie na dwoje dzieci. Chyba rozumiesz, że jedno wyklucza drugie? Zamilkł, patrząc na nią w rozpaczy. Niewątpliwie miała rację. Matki trzeba wciąż pilnować, może przecież wywołać pożar lub spowodować inne nieszczęście, a jeśli będzie tu malutkie, bezbronne niemowlę…
– …to chyba oczywiste – ciągnęła Teresa. – Wyskrobiemy dziecko, bo w końcu jedno już mamy, całkiem duże, a przecież nie oddamy twojej matki do jakiegoś zakładu!
I tak urodziła się Złotko. Matka znalazła się w zakładzie kilka lat później. Jan już wiedział, że Złotko była ceną określonej transakcji. To Jan, gdy była malutka, mówił do niej „Złotko” i niespostrzeżenie wszyscy przestali nazywać ją Marysią (po babci Marii), a nazywali Złotko. I tak pozostało, choć stopniowo i nieubłaganie zniknęła z nazwy czułość, zawarta w jej pierwotnym sensie.
– Zamknij się, Złotko! – krzyczała co chwilę Teresa, gdyż tę drugą córkę musiała wychowywać sama, bez pomocy matki i uczyła się teraz, jak to jest, gdy niemowlę krzyczy po nocach, a człowiek chce spać. Zwłaszcza że Złotko przez siedem pierwszych miesięcy cierpiała na kolkę i płakała prawie co noc, a także często w ciągu dnia.
Gdy Jan i Ewa wychodzili z domu – on do pracy, ona do szkoły – Teresa niekiedy zamykała się w swoim pokoju, byle nie słyszeć wrzasku dziecka.
– …i co? – pyta teraz Ewa z tajonym gniewem. – Więc gdy Złotko przyszła na świat, to nie uroniłaś ani jednej minuty jej życia?
Teresa odwraca się plecami do córki i przekłada coś na stole.
– Mamo! – woła Ewa. – Odpowiedz! Milczenie przedłuża się, narasta, olbrzymieje i Ewa nie wątpi, że zaraz przerwie je coś niedobrego.
– Mam tylko was – mówi wreszcie Teresa łamiącym się głosem, wypełnionym łzami, odwraca się i szybko wychodzi.
Mam tylko was:
…mieliście być inni, lepsi, piękniejsi, ja sama miałam być lepsza i lepiej żyć. W innym domu, z inną rodziną, a może nawet w innym świecie. Miałam tak wyglądać jak kobiety w kolorowych magazynach. Mój dom miał być taki jak ich domy, efektowny, bogaty, pełen dywanów, mebli i obrazów w złoconych ramach. Miałam podróżować dookoła świata, od jednego wielkiego miasta do drugiego. Mój mąż miał stać we fraku na estradzie i kłaniać się w rytm oklasków, a potem mówić: „Wszystko, całą karierę zawdzięczam mojej żonie… Oto ona!” Presley tak mówił o swojej Priscilli i śpiewał dla niej Love me tender i ofiarował jej Graceland, samochód, pierścionek z brylantem wielkim jak jajo strusia. Mój mąż w tym fraku, na podwyższeniu estrady, koło wielkiego, czarnego fortepianu też wydawałby się większy, prawie tak duży jak Presley i w niczym by nie przypominał urzędnika na poczcie. Nie wyszło. Nic nie wyszło. Mieliście być inni, ale jesteście tacy, jacy jesteście i mam tylko was. Ja miałam być inna, ale jestem, jaka jestem. Więc zróbcie coś, żebym uwierzyła, że mnie kochacie, że jestem wam potrzebna i że ja też was kocham.
Читать дальше