Ewa, skupiona, patrzy na tego drobnego, chudego człowieczka w opadających na nos okularach, w wymiętej piżamie, w rozdeptanych pantoflach. On nagle przystaje na schodach i odwraca ku niej głowę:
– Nie wygrałem dla ciebie auta – mówi bezradnie. – Tak mi przykro.
Ewa kręci głową.
– To nic, tato – odpowiada.
Teraz patrzą na siebie oboje. Złotko wodzi wzrokiem od ojca do siostry. Teresa milczy, przygarbiona i zmalała.
Jan odwraca się i człapiąc, wychodzi na piętro. Cicho zamyka drzwi swojego pokoju. Niemal natychmiast rozsnuwa się za nimi cicha Bachowska fraza.
Teresa uderza pięściami w telewizor, który niebezpiecznie chwieje się na niewielkim stoliku. Spada z niego serwetka wyhaftowana przez babcię Marię, a w ślad za nią leci dzbanek ze sztucznymi kwiatami i rozbija się na dywanie:
– Idiota! Kretyn! Idiota!
Z jej oczu lecą łzy żalu, wściekłości, niezrozumienia.
Ewa schyla się i powoli zbiera skorupy. Po chwili ponownie włącza telewizor. Na ekranie znów pojawia się prezenter, z tym samym szerokim uśmiechem i wciąż porusza ustami, trzymając w ręce kolejną karteczkę.
– Nie wstyd ci? Nie, na pewno nie. Wam nigdy nie jest wstyd – szepcze Ewa, zbliżając twarz do ekranu.
– Powiedzcie mi, co się stało. Ja nic nie rozumiem. Mamo… Ewa… – mówi Złotko. – Ja wiem, kto napisał Quo vadis ? Dlaczego tata przegrał?
– Wygrał! – woła Ewa z furią.
– Przecież nie mamy tego czerwonego samochodu – dziwi się Złotko.
– Wygrał – powtarza z uporem Ewa. Nagle, ku własnemu zdumieniu, zaczyna chichotać.
Teresa patrzy na nią, marszczy brwi i na jej twarzy pojawia się cień uśmiechu. Wyciera łzy, ale uśmiech powoli rośnie, z kącików ust przenosi się na całą twarz. Teraz śmieją się już obie, patrząc na siebie z nagłym zrozumieniem.
– …a gdyby tak powiedział: „Jak to? Nie wie pan? Przecież to Linda! Linda napisał Quo vadis ?!” – Ewa znowu parska śmiechem, a Teresa, wciąż chichocząc, opada na kanapę.
Złotko, choć nie wie dlaczego, przyłącza się do nich, ale zaraz przestaje się śmiać i mówi z dorosłą miną zmartwionej kobiety:
– Ale nie mamy samochodu. I pieniędzy.
Teresa poprawia na sobie szlafrok, starannie zakładając jego poły. Przeczesuje ręką włosy i oblizuje wargi czubkiem języka. Jej wyrazista twarz poważnieje, a rysy twardnieją:
– No, to musisz znaleźć tego faceta, Ewa. Musisz. Rozumiesz?
– Rozumiem – mówi Ewa.
Ono… Kopiesz mnie lub masz czkawkę. Albo chcesz być balonem, nie znając praw fizyki. Wszystko w środku mi się przewraca i tańczy. A może to ty tańczysz, Ono? Lub przeciwnie: bijesz piąstkami po moim brzuchu, tam, od środka. Bo nie lubisz telewizora, wiem. Gdy go oglądam, to mocno zaciskasz powieki, mocniej niż zazwyczaj.
Teraz posłuchaj… Jutro ruszymy w drogę. Ale wcześniej pójdziemy na tamto podwórko i zobaczymy bezlistne drzewo. Bo już poznamy, czy to jest kasztan, brzoza, czy może dąb. Obiecałam ci kiedyś, że to zobaczysz. Dotrzymam słowa.
Ono? Dziwne… Nauczyłoś mnie dotrzymywać słowa. A nigdy nie wydawało mi się to ważne ani trudne. A przecież jest trudne. I już to umiem.
– Ach, to pan – powiedział naczelnik na widok Jana i postukał długopisem w biurko. – Żona mówiła mi, że podobno wylosowano pana w audiotele i nie wiedział pan, kto napisał Quo vadis ? Czy to możliwe?
Jan patrzy na naczelnika w schludnym, ciemnym garniturze, z lśniącymi smugami od prasowania, na jego srebrzysty długopis, na precyzyjny porządek na jego biurku i mówi:
– Tak, tak… To możliwe.
Naczelnik lekko czerwienieje i stwierdza gniewnie:
– No, ale przegrać taki samochód, to chyba niemożliwe!
Jan zastanawia się chwilę i odpowiada:
– Niemożliwe, ma pan rację.
Naczelnik znowu stuka długopisem o biurko i mówi: – Ja wiem, połączenie telefoniczne panu siadło. Te nasze telefony… Niech pan się trzyma.
Jan zamyśla się i odpowiada po chwili:
– Trzymam się.
– Bo widzi pan, jak się czegoś nie ma, to się nie ma, ale jak się mogło to mieć i się nie ma, to zawsze jest gorzej – mówi naczelnik i dodaje: – Aha, w tym roku komputeryzacji jeszcze nie będzie. Samorząd jest wciąż za biedny. Niby to lepiej, bo nikogo nie muszę zwalniać, ale jak my będziemy wyglądać w oczach Europy i świata? My i nasze miasto…? Aha, na kogo będzie pan głosował? Przecież we wrześniu wybory…
– Nie wiem – mówi Jan.
– Nie wie pan? Jak to pan nie wie? Nie wie pan, kto napisał Quo vadis ? i nie wie pan, której partii można zaufać? Nie wie pan? a przecież to się samo narzuca! – i naczelnik patrzy na niego z podejrzliwą niechęcią.
Jan kiwa głową i idzie do swojego biurka w głębi sali.
Kiedyś była to sala widowiskowa domu kultury. Ale domy kultury stały się zbędne, nie ma na nie pieniędzy, w każdym razie nie w takim mieście jak to.
Jan wyjmuje pieczątki i układa papiery, listy i przesyłki w kolejności, w jakiej należy przybijać na nich pieczęcie.
– Bach! – rozlega się tępe, głuche uderzenie, a Jan zastanawia się, dlaczego ci, co naśladują ten dźwięk, używają miana jego ulubionego kompozytora.
– Bach! – pieczątka uderza po przesyłkach, tym samym niemelodyjnym i niemiłym bębnieniem.
– Bach! – odpowiada biurko, a Jan nagle zastyga: „Coś się stanie… Już coś się stało. Coś się stało z Ewą”.
– Idziesz sobie – mówi matka, patrząc, jak Ewa pakuje plecak. – Wiesz, że nie możesz wracać bez niego? Dziecko musi mieć ojca, a w najgorszym razie alimenty.
– Idę, ale to nie tak. To inaczej – odpowiada Ewa. „Jaki ten plecak mały, jak niewiele w nim rzeczy, jak niewiele mam. Kilka par majtek i rajstop. Biustonosz na zmianę, sweter, spódniczka, druga para spodni… Śmieszne. Za to po raz pierwszy w życiu mam coś naprawdę swojego, coś, co jest cenne, czego nie można kupić za żadną kasę. Mam to, choć wciąż nie wiem, czy dobrze zrobiłam i czy tego chcę”.
– Takie młode matki jak ty są strasznie głupie – obwieszcza Teresa, patrząc ponuro na córkę. – Nic nie wiedzą o dziecku i bardzo szybko myślą tylko o tym, żeby podrzucić je matce albo teściowej, potem płynie czas, dziecku wyrzyna się pierwszy ząb, a one go nie widzą. Dziecko wypowiada pierwsze słowo, a one go nie słyszą. Dziecko po raz pierwszy siada, one o tym nie wiedzą. A potem, gdy stawia pierwsze kroki, mówi „mamo”, „tato”, śmieje się, one dziwią się, jak ten czas szybko zleciał i szukają zmarszczek na swojej twarzy. Pewnego dnia odkrywają, że to wszystko im uciekło, że nie wiedzą, jak to się stało, że z niemowlęcia wyrósł ktoś, kto chodzi, mówi, myśli i nagle uświadamiają sobie, że to już nie wróci, że coś straciły i już tego nigdy nie odzyskają…
Ewa patrzy uważnie na matkę. Po raz pierwszy od bardzo dawna Elvis Presley nie akompaniuje ich rozmowie, nie zagłusza jej, a matka mówi bardziej do siebie niż do niej. Matka odkrywa coś, o czym sama nie wiedziała.
„Ono, ty uczysz czegoś moją mamę, a więc ktoś tak mały jak ty może uczyć innych. Dorośli myślą, że wszystko wiedzą lepiej, a często okazuje się, że to nieprawda”, myśli Ewa i głośno mówi:
– Dlatego urodziłaś Złotko, choć ja już miałam sporo lat, prawda?
– Co? – pyta Teresa i patrzy zdziwiona. Potem wzdryga się, przez jej ciało przechodzi dreszcz tak widoczny, że Ewa pyta:
– Zimno ci? Zadrżałaś.
– Śmierć koło mnie przeszła – uśmiecha się blado Teresa i myśli: „Panie Boże, przebacz”.
Читать дальше