– Tutaj jest świeże powietrze i lepiej będzie mi wszystko wchodzić do głowy – wymyślił argument, który mógł zatrzymać Teresę na tej mazurskiej wsi; Teresę bojącą się nie tylko pająków, ale i krów idących drogą, brzydzącą się żab, których chór rozlegał się donośnie co wieczór i ciem wpadających do pokoju, ledwie zaświecili gołą żarówkę przy nie zasłoniętych oknach. – Zabij to świństwo…! Zabij! – wrzeszczała wtedy. Jan czuł, że mała Ewa nie powinna patrzyć na ponurą agonię tych niezwykłych nocnych motyli, ale wstydził się przed żoną, zatem posłusznie, tłumiąc wewnętrzny sprzeciw, zabijał je, jak kazała, za pomocą zwiniętej „Trybuny Ludu”. A jednak czasem, zanim ostatecznie rozgniótł miotającą się ćmę, zdążył wyszeptać córce do ucha: „Patrz… patrz, jaka śliczna… zobacz kolor i wzór jej skrzydeł”.
To wtedy, w czasie tych pierwszych mazurskich wakacji – które później Teresa usiłowała skrócić do minimum lub zmusić Jana, by sprzedali dom – na Mazury zaczęli przyjeżdżać Niemcy.
– Przecie tu byli kiedyś Prusacy. Jeżdżą, bo chcą odebrać swoje – ostrzegł Jana miejscowy chłop, dodając w trzeciej, grzecznej osobie: – Niech nie puszczają Szwabów do środka, bo będzie nieszczęście. Cukierka niech wezmą, będzie dla dziecka, papierosy i marki też, paczki, jak dają, niech też biorą, ale od domu wara.
Pewnego dnia pod ich chałupką zatrzymał się elegancki, srebrny, zachodniej marki samochód. Pierwsza wysiadła z niego stara dama w jasnym, siwym trenczu i z włosami w takim samym kolorze, zza kierownicy wyskoczył młody chłopak, a z tyłu wygramoliła się zażywna kobieta w średnim wieku. („Babcia, córka i wnuk”, pomyślał Jan).
Teresa, ubrana w stary dres, wybierała z ziemi w ogrodzie kawałki gruzu, śmieci, szkła i wrzucała do wyszczerbionego wiadra. Jan w podartych dżinsach obłupywał łuszczące się warstwy tynku, aby odsłonić naturalny kamień, a mała Ewa, siedząc wprost na mokrej ziemi, budowała zamki z błota. Wszyscy troje odwrócili się i zapatrzyli w niespodziewanych gości.
Siwa dama obrzuciła ich spojrzeniem i szybkim gestem uniosła obie ręce w górę, jakby działając na komendę „Hande hoch”. Idąc prosto na nich, wciąż z tymi uniesionymi rękami, powtarzała donośnie, stanowczo i ostrzegawczo:
– Ich habe keine prezent… Ich habe keine prezent!
– Co ona mówi? – spytała Teresa.
– Mówi, że nie ma prezentu – odparł machinalnie Jan, rejestrując mimochodem, że kategorycznej deklaracji starej damy towarzyszy grzeczny, sympatyczny uśmiech zarówno jej, jak i córki oraz wnuka.
– Jakiego prezentu? – zaciekawiła się Teresa.
– Prezent? – mała Ewa powtórzyła dobrze znane sobie słowo, kojarzące się ze świętym Mikołajem, gwiazdką, czekoladopodobnymi cukierkami i szeleszczącym, błyszczącym papierkiem.
– Guten Morgen – powiedział odruchowo Jan i dorzucił: – Oni chyba myślą, że spodziewamy się od nich prezentu.
– A spodziewamy się? – spytała niepewnie Teresa.
– Nie. Nie spodziewamy się – odparł Jan z nieznaną sobie stanowczością w głosie.
– To czemu o nim mówią? – spytała znowu Teresa.
Stara Niemka zaczęła coś opowiadać, wskazując na dom. Słaba niemczyzna Jana wystarczyła, by pojąć, że ona, dziś osiemdziesięcioletnia emerytka, urodziła się tu i mieszkała przez piętnaście lat, zanim wyjechała w głąb Niemiec, by się kształcić.
– Chcesz cukierka? – indagowała siwa pani.
– Danke schön – odparł, patrząc na nią i zastanawiając się, co właściwie ma zrobić.
– One chcą cukierka, a ty papierosa – stwierdziła stanowczo siwa kobieta.
Jej wnuk i córka nadal przyglądali się im z życzliwym uśmiechem.
– Nie, one nie chcą cukierka – powiedział Jan po polsku i bez zdziwienia stwierdził, że Niemcy go zrozumieli. Teresa, o dziwo, też. Teresa zawsze była łakoma. Jednak tym razem nawet mała Ewa na słowo „cukierek” nie wyciągnęła odruchowo ręki.
Milczeli i patrzyli na siebie nawzajem, taksujące, uważnie.
– Umiesz czytać? – spytała Jana stara Niemka.
– Jawohl – bąknął, trochę oszołomiony.
Wyjęła z torebki białą wizytówkę i wręczyła mu, patrząc z ciekawością, co z nią zrobi. Wziął ją fachowo, w dwa palce, przybliżył do oczu. Adela Schnittke – Köln. Coś w tym jego ruchu dawnego studenta akademii muzycznej, jeżdżącego za granicę na konkursy i gromadzącego wizytówki, wzbudziło wreszcie jej czujność, gdyż nagle powiedziała:
– Jesteście… – szukała właściwego słowa i nie znalazła. Nagle jednak przeszła z poufałego „du” na grzeczne „Się”.
– Jesteście letnikami, nie miejscowymi, prawda? a tu był mój Heimat, proszę pana… Mój prawdziwy, rodzinny dom. Na górze była mała facjatka i tam był mój pokoik. Biały. Z małym balkonem – oznajmiła, podnosząc głowę i patrząc w stronę, gdzie z dziurawego dachu sterczał przechylony komin, a dalej było już tylko niebo. – Dach był z gontu – dodała. – z mojego okna widziałam całe jezioro. A od strony drogi była weranda. Siadywali na niej mój ojciec i dziadek. Werandy też nie ma… Czy pozwoli mi pan zobaczyć dom od środka? Chciałam go pokazać córce i wnukowi, bo sama go doskonale pamiętam. Widzę go. Widzę nawet czerwone wino na werandzie – dodała.
Nie było żadnej werandy, a dzikie wino w pełni lata było zielone. Ale Jan miał uczucie, że ona widzi nawet lekką jak obłok smugę dymu z dziadkowej fajki.
– Tak, chodźmy do środka – powiedział grzecznie. Teresa i mała Ewa ruszyli za nimi. Jan nie miał pojęcia, dlaczego odczuł potrzebę złożenia obietnicy:
– Dopiero remontujemy dom. Ale zrobię wszystko tak, jak pani mówi. Facjatka… biały pokoik z balkonikiem na piętrze… weranda i dzikie wino. Czerwona dachówka… może być? Bo o gonty trudno.
Przytaknęła ruchem głowy i usiadła na podsuniętym, koślawym krześle. Jej córka i wnuk przysiedli na polowym łóżku.
– Mieszkamy teraz w Kolonii. Mój syn ma tam fabrykę. Jest prezesem – powiedziała z dumą stara kobieta.
Jan zrozumiał, że daleko odeszła od małego domku w niewielkiej pruskiej wiosce, ale chciała go pokazać córce i wnukowi. Wojna oszczędziła jej rodzinę, a los był łaskawy. Mimo to pragnęła, aby bieda, z której wyszła, była ładniejsza.
– W tej wsi była karczma, kowal, rymarz, poczta, posterunek policji…
– Już tego nie ma. Nic tu nie ma. Zdemolowali. Rozkradli – powiedział Jan. – Bo tutaj był PGR – dorzucił, jakby to miało wszystko wyjaśnić.
– Tutaj wszyscy utrzymywali się z roli i z rybołówstwa. Żyli dostatnio, naczelnik poczty jeździł samochodem, a my bryczką. Nie śmierdziało, bo szamba były kryte. Jezioro było uregulowane i pływały boje – ciągnęła Niemka, patrząc niewidzącym wzrokiem przez okno.
– Jezioro teraz samo dba o siebie – powiedział Jan, lecz ona nie zrozumiała.
Zapadło milczenie i stara Niemka wciąż patrzyła na jezioro, przez okno z pękniętą szybą, poprzez obojętne na zmiany ustroju malwy i zmurszały płot. Jej córka i wnuk rozglądali się po pustym, zniszczonym pokoju, z dwoma krzesłami, polowym łóżkiem i kulawym stołem. Z sitowia, które wypełzało z dziur w suficie, wyszedł pająk i pracowicie tkał kolejną sieć.
– Zrobię kawy – zaproponowała Teresa i stara Niemka zrozumiała, gdyż odparła:
– w moim wieku nie piję kawy. I nie podróżuję. Chciałam tylko zobaczyć to wszystko przed śmiercią.
– Aberrrr Grrrossmutterrrr… – powiedział twardym niemieckim akcentem jej wnuk i Jan pomyślał, że ten miękki zaśpiew w jej wymowie pochodzi zapewne z tego jeziora, z szumu ptasich skrzydeł, z aksamitnego trzepotania ciem, zanim spłoną w żarze żarówki.
Читать дальше