„To było nad morzem, na wczasach”, przypomina sobie teraz Ewa, idąc ulicą. „Miałam najwyżej cztery lata. Jakim cudem to pamiętam? Dlaczego coś wyskakuje nagle z pamięci, jak potworek na sprężynie z magicznego pudełka? Nie chcę o tym pamiętać”.
Wsiada do autobusu i wyciąga z torby schowaną w niej szarą broszurkę. Na okładce jest ta okropna dziewczyna z okropnym brzuchem. „Ty idiotko”, mruczy do siebie z naganą, rozgląda się i starannie skrywa okładkę, odwracając stronę. Druk jest prawie tak drobny jak jajeczka i plemniki.
„Około siódmej doby po zapłodnieniu węzeł zarodkowy różnicuje się na wewnętrzny i zewnętrzny listek zarodkowy, a około dwunastej doby powstaje trzeci, środkowy listek zarodkowy. Z tych trzech listków powstają ostatecznie wszystkie tkanki i narządy organizmu potomnego”.
– Listki – szepcze Ewa. – Ładnie. Ja bym chciała, żeby to były dąb, brzoza i kasztan. Ono, co ty na to? Jeśli naprawdę słyszysz, jak twierdzą niektórzy lekarze, to chyba wiesz? i umiesz wybrać? Zaraz ci wytłumaczę… Liść dębu, żebyś było mocne. Liść brzozy, żebyś było delikatne. I liść kasztana, żebyś było piękne. Tak piękne jak kasztan. Na zewnątrz twarde i kłujące, żeby byle kto nie mógł ci zrobić krzywdy, a w środku lśniące, gładkie i niewinne. Ale i tak cię zaraz wyskrobiemy, wiesz? Razem z tymi listkami.
Prywatny gabinet lekarza mieści się w ceglanym, nie otynkowanym domu. Cegła zdradza jego nowość. W całym mieście stoją zniszczone bloki z wielkiej płyty („Rakotwórcze”, mawia z satysfakcją Teresa, bo ich dom, choć nie wykończony, jest z pustaków. Wprawdzie pustaki też są zrobione nie wiadomo z czego: „surowce wtórne, z odzysku”). Dom doktora jest piętrowy, poczekalnia i gabinet mieszczą się na parterze. Panuje w nim cisza.
„Ten dom milczy”, myśli Ewa. „Nie ma swojego języka? Ono niczego tu nie usłyszy, żadnego ciekawego dźwięku świadczącego o życiu. Niczego. Może to lepiej. Odejdzie w ciszy”.
– Mąż już schodzi. Ja będę asystować. Siadaj. Strasznie jesteś młoda. Jesteście coraz młodsze. Czemu nikt z tobą nie przyszedł? – dziwi się elegancka, szczupła kobieta, która otwiera Ewie drzwi. Choć nie jest stara, najwyżej po czterdziestce, ma przedwcześnie posiwiałe włosy. „Powinna je sobie ufarbować”, myśli Ewa.
– Nie mogę sama? – pyta.
– Możesz. Wszystkie ostatnio przychodzicie same. Jesteście coraz młodsze i coraz częściej same.
Ewa siada. Sięga po kolorowe czasopismo, ale zaraz je odkłada. Ma dreszcze. Boli ją brzuch. Jest jej niedobrze. „Łapie mnie grypa albo się boję”, myśli.
– No cóż… – zaczyna kobieta, urywa, milknie, a potem nagle wyrzuca z siebie potok zdań: – Zawsze myślę o tych dzieciach, które mogłybyście urodzić. Podrzucacie je na śmietniki lub oddajecie do domów opieki, albo męczycie się z nimi, ale to chyba one bardziej męczą się z wami. Życie poczęte i zostawione samemu sobie… a są kobiety, które tyle by dały, żeby urodzić i nie mogą. Albo wzięłyby je od razu do adopcji. Ale prawo jest tak nieludzkie, że te dzieci najpierw tkwią nie wiadomo jak długo w sierocińcach i kiwają się tam jak mali, samotni mandaryni, zanim trafią do normalnej, kochającej rodziny, a wtedy trudno je już wychować bez urazów.
– Po co mi pani to mówi? – pyta Ewa.
– Mówię do siebie – stwierdza sucho kobieta.
– To niech pani mówi do mnie. Niech pani powie, czy to na pewno nic nie boli? – pyta Ewa z rosnącą agresją.
– Nie, nic nie poczujesz. Drżysz… i jesteś zielona na twarzy. Wiesz co, dam ci głupiego Jasia, żebyś się uspokoiła.
Poczekalnia jest mała, lecz ładnie urządzona. Dębowy parkiet lśni i jest wciąż na swoim miejscu, ale na suficie wiruje lampa, kręci się coraz szybciej i szybciej.
„Odlatuję”, myśli Ewa i parska śmiechem.
– Posiedź spokojnie, zaraz wrócę – mówi kobieta. – Przejrzyj kolorowe pisma.
– Pieprzę kolorowe pisma – mówi głośno Ewa do kobiety, białych ścian i białej firanki. Wyjmuje z torby broszurę i przerzuca kartki. „Musimy wiedzieć, jakie jesteś. No i zapomniałam spytać, co z tobą zrobią, gdy cię już wyskrobią. Gdzie oni cię wyrzucą? Czy jest możliwe, że do ubikacji i spuszczą cię razem z wodą?”, zastanawia się Ewa.
Broszura wysuwa się z jej ręki i zamiast opaść na podłogę, fruwa po pokoju. Ma parę skrzydeł i Ewa śmieje się na ten widok.
– Nie uciekajcie! – mówi bełkotliwie. – Chcę zobaczyć, jak Ono wygląda…
Broszura posłusznie ląduje i przysiada na kolanach Ewy. Sama otwiera się na właściwej stronie. Literki trochę skaczą, są nieposłuszne, drwią sobie z niej, lecz w końcu tworzą zrozumiałe ciągi słów:
„Dwumiesięczny płód ma mniej więcej 2-3 cm i waży tyle co koliber. W miniaturowym ciele są już wszystkie narządy. Głowa jest nieproporcjonalnie duża i zajmuje prawie połowę długości ciała. Pod skórą można zauważyć mózg. Na twarzy widoczne są zawiązki oczu, tworzą się powieki, jest już soczewka i tęczówka. Można rozróżnić nosek i uszka. Ręce przypominają płetwy. Nie ma jeszcze kości, ale są już mięśnie, dzięki czemu rączki mogą się poruszać. Widoczne są nóżki. Powoli pojawia się kręgosłup. Płód rośnie każdego dnia o około l mm”.
„Więc teraz też rośniesz. No to masz jeszcze jakiś kwadrans, a potem stop. Ani milimetra, rozumiesz? i mój głos jest ostatnim dźwiękiem, jaki usłyszysz. Nie, nie ostatnim, bo mnie uśpią, właściwie to już mnie niemal uśpili i tylko ty usłyszysz metaliczne szczękanie tych okropnych ginekologicznych narzędzi”, stwierdza bezlitośnie Ewa.
Kobieta znowu przechodzi przez poczekalnię, przyglądając się dziewczynie. Patrzy na nią uważnie, bez uśmiechu i idzie do gabinetu. Trzaskają drzwi i przeciąg otwiera okno. Biała firanka powiewa jak ślubny welon. Ewa podchodzi, leciutko się zataczając i patrzy w gęstniejący mrok podwórka. Rośnie na nim wielkie stare drzewo, którego bezlistne gałęzie niemal dosięgają futryny.
– Łyse drzewo – mamrocze Ewa. – Dopiero na wiosnę przekonamy się, czy to jest dąb czy kasztan. Nie, nie tak… Ja się przekonam, ty już nie. Cholera… ty już nie? Nigdy nie zobaczysz tego drzewa? Ani innych drzew? Nie usłyszysz, jak szumią w czasie wiatru? Dlaczego? Muszę pomyśleć… Potrzebuję jeszcze trochę czasu, żeby pomyśleć…
Ewa, prawie się przewracając, zgarnia z podłogi broszurę, upycha ją do torby i chwiejnie zmierza ku wyjściowym drzwiom. Kobieta ponownie wychodzi z gabinetu.
– Dziecko, przewrócisz się – mówi. – Zaraz zaczynamy, mąż już schodzi. Położysz się na fotelu i od razu będzie lepiej.
„Położę się na tym potwornym fotelu, który przyleciał z kosmosu, rozłożę szeroko nogi i pozwolę cię wyskrobać. Wyskrobiemy tę twoją za dużą głowę i małe płetwy. Oczy, nos i uszy. Mózg. I co jeszcze?”
– Dziękuję bardzo – bełkocze Ewa, usiłując zachować równowagę. – Dziękuję, może jutro. Tak, jutro. A może wiosną, gdy zakwitnie to drzewo…
Kobieta, nie zwracając uwagi na jej mamrotanie, znowu znika w gabinecie, a Ewa – zbierając w sobie wszystkie siły – schodzi chwiejnie po trzech schodkach w dół, przekręca automatyczny zamek u drzwi i wychodzi na ulicę. Czuje, że musi przyśpieszyć i zniknąć sprzed okien tego domu. Skręca więc w najbliższy zaułek i wpada na ślepe podwórko. Traci równowagę i opiera się o coś dużego, zimnego, twardego. Pojemnik na śmieci. Pokrywa jest wpółuchylona, śmieci już się nie mieszczą i unosi się smród rozkładających się resztek jedzenia. Gdzieś w pobliżu piszczą szczury.
Читать дальше