Jej córka przez cały czas nie odzywała się, uśmiechała się tylko niepewnie i nieśmiało i Jan poczuł z nią powinowactwo dusz.
Gdy odjeżdżali, Teresa z Janem i małą Ewą jeszcze długo machali im dłońmi na pożegnanie, stojąc na drodze, na którą wyszedł też miejscowy sąsiad.
– Ło matko… oni tu wrócą, wrócą, wrócą, ale już nie będą takie grzeczne – zamruczał chłop, a Jan pomyślał, że nie chce mu się tłumaczyć meandrów skomplikowanej geopolityki.
W domu, na polowym łóżku, leżała niewielka, skórzana damska torebka. Znalazła ją mała Ewa.
– o rany, patrz… zostawili – powiedziała Teresa i otworzyła misterny zamek.
– Nie ruszaj – powiedział Jan, ale już było za późno. Z torebki wypadł gruby zwitek niemieckich banknotów i jakieś dokumenty.
– Chryste, ale szmal – westchnęła Teresa. – Ile by można za to kupić?
– Dużo – odparł Jan. – u nas bardzo dużo. u nich pewnie mniej.
Teresa z kolejnym głębokim westchnieniem wepchnęła zwitek z powrotem. Przez moment jakby się wahała, ale po chwili zatrzasnęła zameczek, a torebkę odłożyła wysoko na starą szafę.
– Cukierków tam nie ma – powiedziała z żałosnym uśmiechem.
W Janie coś drgnęło i na moment odżyła w nim dawna fascynacja siłą, z jaką Teresa kochała życie i tą wybuchową mieszanką jej zalet i wad.
Byli ciekawi, kiedy Niemcy wrócą po pozostawioną, bezcenną torebkę. Nazajutrz rano, gdzieś koło szóstej, gdy jeszcze spali, obudziło ich hamowanie auta, ostre, z rozpaczliwym piskiem opon, a potem przyciszone głosy. Malwy za oknem częściowo je tłumiły, a poranny śpiew ptaków i słaba znajomość obcego języka utrudniały zrozumienie słów. Ale jedno z nich było oczywiste i pojęła je nawet Teresa: – Polizei.
To słowo wypowiedział obcy, gruby głos, z pasją, z niechęcią, z wrogością. Jan domyślił się, że pochodzi on od milczącej wcześniej, zażywnej kobiety w średnim wieku, tej, z którą poczuł powinowactwo dusz. „Powinowactwa dusz nie istnieją”, uświadomił sobie nagle.
Podszedł cicho do okna.
– i co zrobi policja? w dodatku to ich policja, nie nasza. Jak udowodnisz, że zostawiliśmy to właśnie tutaj? – pytała stara, siwa Niemka.
– Gdy ich nie postraszysz, nigdy nie oddadzą. Widziałaś ten ich brudny zlew? i te szklanki po musztardzie, z których piją herbatę? – z naciskiem przekonywała córka.
– Nie wyglądali na takich – szepnęła stara dama.
– Ostrzegali nas, że oni tu wszyscy kradną, pamiętasz?
– To letnicy. Chyba wykształceni.
– Ale nędzarze jak reszta, a ja mam tam wszystkie nasze marki i paszporty! i twoje dokumenty z Prus! – mówiła zażywna kobieta. Jej głos kłócił się z jej nieśmiałym wyrazem twarzy.
Jan sięgnął po torebkę, a potem wziął ze stołu wizytówkę: Adela Schnittke – Köln. Nieogolony, w zmiętej piżamie nie pierwszej świeżości, wyszedł na drogę, podnosząc obie ręce tak wysoko jak wcześniej stara Niemka, gdy krzyczała: „Ich habe keine prezent!” w jednej ręce trzymał torebkę, w drugiej wizytówkę.
Niemcy stali na drodze, koło auta i patrzyli, jak ku nim idzie. Wyciągnął dłoń z torebką, która od razu znalazła się w rękach kobiety o grubym głosie. I wcale się nie zdziwił, gdy ta najpierw dyskretnie ją uchyliła, a dopiero potem obdarzyła go niepewnym, spłoszonym, miłym uśmiechem. Jan bez słowa podał wizytówkę starszej pani.
– To było dla pana – powiedziała ona.
Wzruszył ramionami i schował do kieszeni mały, kremowy kartonik.
„Czy ona nie rozumie, że chcę o niej zapomnieć?”, pomyślał, ale nie był pewny, czy chce. Znał doskonale ich muzykę. W jej dziwnej perfekcyjności krył się romantyzm, czasem nawet sentymentalizm. „Polifonia”, pomyślał. „Polifonia jest bardzo ludzka”.
– Danke schön – powiedziała energicznie zażywna Niemka w średnim wieku. Trzasnęli drzwiami auta tak mocno, że bociany z gniazda u sąsiadów poderwały się do lotu.
Chłop z sąsiedztwa podszedł wolno do płotu i spytał ciekawie:
– Dali chociaż marki? Albo paczkę z prezentami? Dom sprzedali cztery lata później, gdy Ewa miała dziesięć lat. Na facjatce już bielał mały pokoik, a późną jesienią nowa, drewniana weranda czerwieniła się od dzikiego wina. Pieniądze za dom wzięli jego rodzice. „Teresa je przepuści, a i tak musimy wam pomagać”, powiedziała matka.
– Kto go kupił? – pyta Ewa, oglądając przypiętą do ojcowskiego biurka malutką, niewyraźną fotografię.
– Naprawdę kupiła go Frau Schnittke. Zatelefonowałem do niej. Ale prawo nie pozwalało Niemcom kupować w Polsce domów i ziemi, więc oficjalnie nabyła go jej polska kuzynka.
– i Frau Schnittke tam teraz mieszka?
– Frau Schnittke musiałaby mieć dziś sporo ponad sto lat. Myślę, że przyjechała tam może raz albo dwa, obejrzała z dołu pokoik na facjatce, bo pewnie już nie dała rady wyjść na poddasze, schody były zbyt strome. Może posiedziała na werandzie, jak siadywali jej dziadek i ojciec, a potem wróciła do siebie, do Kolonii i umarła. Może jej dzieci sprzedały ten dom, bo tylko dla niej miał on wartość, wartość pamięci. Dla nich była to mała mazurska rudera. Nie wiem. Jeśli jutro masz iść do pracy, to idź spać. Ja też idę rano na pocztę.
– Nie pytasz, po co mi te pięćset złotych?
– Nie brałabyś ich bez ważnego powodu.
– Mama ci mówiła?
– Mama mówi różne rzeczy. Nie ze złej woli. Jest nerwowa.
– Dlaczego? – pyta Ewa i po raz wtóry uświadamia sobie, że pyta ojca o coś, o co wcale nie chce pytać. I nie chce słyszeć jego odpowiedzi:
– Chyba we wszystkim ją zawiodłem.
Ono… Podobno słyszysz, no to posłuchaj: nie lubię cię. Jesteś kijanką, która pływa we mnie, jak w brudnym stawie. Jesteś jak pijawka, która chce wyssać ze mnie wszystko, co było dotąd moje. Tylko moje. Jesteś czymś obcym, czego nie chcę. I jesteś już stanowczo za duże, a w dodatku chcesz nadal rosnąć, chcesz rozpychać się w moim brzuchu. Jeśli to prawda, że słyszysz, to pamiętaj, że od czwartku nie będziesz nic słyszeć. Nic. I nigdy nie zobaczysz faunów tańczących na zielonej łące.
Gdzie schować dwa i pół tysiąca? Gruby zwitek banknotów, głównie po dziesięć, dwadzieścia i pięćdziesiąt złotych. „Tyle urywała sobie co jakiś czas z zakupów. Niewiele”, myśli Ewa.
– Taka kupa forsy, musisz uważać, wiesz, jak wszędzie kradną – denerwuje się Teresa.
Ewa bierze pieniądze i dzieli na dwie równe części. Jedną chowa do majtek, a drugą za biustonosz.
– Chodź ze mną. Boję się – mówi do matki.
Teresa ma ochotę wrzasnąć: „A kurwić się nie bałaś?!”, lecz coś ją powstrzymuje. Może twarz córki, nagle zbiedniała i brzydka, przypominająca jej własną sprzed lat? Może pamięć o słowach własnej matki, które brzmiały dokładnie tak samo i do dziś bolą?
Słowa matki:
…więc kurwić się nie bałaś, a skrobanki się boisz? i pomyśleć tylko, że żyjemy dla nich, harujemy dla nich, ze zmęczenia przewracamy się na twarz. Gdy są malutkie, chodzimy z nimi do piaskownicy. Są trochę większe i prowadzimy je do szkoły, trzymając za rękę, żeby się nie bały. Potem idziemy do Pierwszej Komunii, a jeszcze później mamy iść z nimi na skrobankę!? a więc chował człowiek toto na kurwiszona?!
„No nie! Bez przesady! Nigdzie z nią nie pójdę i zaraz powiem, co o tym sądzę. Takie mnóstwo forsy, Boże mój. Pewnie i tak bym nigdzie nie pojechała, no bo Paryż… Jaki Paryż, dla kogo Paryż?! Ale zawsze mógł człowiek chociaż pomarzyć, a teraz nawet tego już nie będzie”, myśli Teresa, lecz znowu patrzy na poszarzałą twarz córki i powstrzymuje odruch gniewu.
Читать дальше